Rafał Kot: Pozwoliliśmy synom trenować skoki narciarskie i liczyliśmy, że szybko się zniechęcą

Czytaj dalej
Fot. fot. Jacek Kozioł
Przemysław Franczak

Rafał Kot: Pozwoliliśmy synom trenować skoki narciarskie i liczyliśmy, że szybko się zniechęcą

Przemysław Franczak

Gdy przyjmuje pacjentów, często słyszy: „O, ja pana przecież znam!”. Rafał Kot, ojciec jednego z polskich kandydatów do medali na mistrzostwach świata w Lahti, od kilku lat jest też telewizyjnym ekspertem. Teraz komentuje mu się lżej, bo Maciek zaczął odnosić sukcesy

- Trudno ocenia się publicznie własnego syna?

- Na pewno trudniej niż pozostałych. Z jednej strony są emocje, emocje ojca, których nie da się wyłączyć, z drugiej - mam coś takiego, że nie chciałbym, aby ktokolwiek mnie posądzał o protekcję, czy przychylniejsze spojrzenie na Maćka. Wręcz przeciwnie, często spotykam się z opinią, że jestem dla syna zbyt surowy, ale wolę tak niż odwrotnie. Zawsze jednak staram się być obiektywny.

- Maciek nie mówi czasem: „Tato, co ty tam nawygadywałeś”?

- Nie zdarzyło się, żeby zwrócił mi na coś uwagę. Za to żona - owszem.

- Żona?

- No tak, ona w naszej rodzinie jest takim - w pozytywnym sensie - cenzorem, osobą, która lubi mieć na wszystko wpływ. Maciek żartuje, że mama z zawodu jest koordynatorem.

- U was w domu wisi chyba nawet taka tabliczka z napisem: „Tu rządzi Małgosia”.

- To prawda. Gdy więc występuję w telewizji, to zdarzają się czasem krytyczne uwagi. Ostatnio coś zaczynaliśmy mówić o PjongCzangu i wyrwało mi się na antenie określenie „olimpiada”, choć przecież wiem doskonale, że należy mówić igrzyska olimpijskie. Jeszcze ze studia nie wyszedłem, a już miałem od żony telefon, jak mogłem tak powiedzieć. Muszę się pilnować.

- Ta Pańska przygoda z telewizją trwa już kilka lat. Nie było wątpliwości, czy to dobry pomysł?

- W domu od początku wszyscy byli pozytywnie do tego nastawieni. A jak to jest odbierane… Ludzie zawsze lubią brać innych na języki. Gdy pracowałem w kadrze, to gadali, że tatuś ciągnie syna za sobą, teraz tatuś w telewizji, więc w sumie powtarzają to samo. A jego przecież bronią wyniki.

- Raczej chodziło mi o to, jak przegadaliście to między sobą.

- Po prostu jest zaufanie. Maciek wie, że ja nic nie powiem, co będzie niezgodne z prawdą sumieniem czy krzywdzące dla kadry. Owszem, czasem słyszałem, że jestem kontrowersyjny, gdy były te chude dwa poprzednie lata, ale ktoś musiał powiedzieć prawdę. Nie mogę przecież wystąpić przed milionami kibiców w Polsce i piać z zachwytu, gdy dzieje się źle. A wtedy to jest różnie odbierane. W środowisku niektórzy mają cię za trędowatego, opinia publiczna cię chwali. Jesteś między młotem a kowadłem.

- Nie bał się Pan wtedy, że może zaszkodzić Maćkowi?

- Maciek był już wtedy tak odsunięty na boczny tor, że nic nie było mu w stanie zaszkodzić.

- Krótko mówiąc, teraz znacznie łatwiej się komentuje.

- Oczywiście. Bo przecież nie chodzi tylko o Maćka, cała kadra zrobiła wielkie postępy.

- Nie żałował Pan mimo wszystko trochę, że ostatnie zwycięstwa Maćka w Azji, pierwsze w karierze, oglądał Pan w telewizyjnym studiu, a nie w domu z rodziną?

-To część mojej pracy, nikt mnie przecież do tego nie zmusza. Jeżdżę do Warszawy z przyjemnością. Wiadomo, w domu przeżycia byłyby jeszcze większe, ale proszę mi wierzyć, że w studiu też jest świetna atmosfera. Kibicują redaktorzy, ludzie z obsługi. Z domem byłem na gorącej linii telefonicznej.

- Wzruszenie było?

- Głos na wizji trochę mi drżał, ale trzeba było się opanować. A z żoną, gdy rozmawialiśmy przez telefon, no to się trochę powzruszaliśmy. Potem w domu była kontynuacja. Maciej wrócił bardzo późno, koło pierwszej w nocy. Czekaliśmy na niego z Małgosią, przyjechała też dziewczyna Maćka - Agnieszka. Kuba (brat Macieja - red.) ze swoją żoną Asią zrobili taki transparent „Witamy naszego mistrza”. Została kupiona taka wielka maskotka lwa, ubraliśmy mu koszulkę z napisem „Kocur”, kask skokowy na głowę, między łapy wsadziliśmy szampana i kieliszek. Maciej przyjechał jednak tak zmordowany po tych podróżach, że przywitanie było krótkie. Dopiero gdy odespał, to mogliśmy spokojnie porozmawiać i poświętować, był rodzinny obiad, aczkolwiek Maciek wyraźnie powiedział, żeby nie przesadzać, bo na fetę będzie czas po sezonie.

- Bardzo się zmienił, dojrzał?

- Bardzo. Długo dążył do tego, co jest teraz. Ostatnie dwa lata nie były dla niego łatwe, widziałem, jak mocno to przeżywa. Przed tym sezonem postawił wszystko na jedną kartę. Zmienił mentalne podejście, już od ponad roku pracuje z psychologiem sportu Łukaszem Miką, stał się mocniejszy, jeśli chodzi o wytrzymałość psychiczną przed i po zawodach. Wszystko zaczęło się zazębiać. Do tego doszły bardzo dobre relacje z trenerem Stefanem Horngacherem i - co chciałem podkreślić - resztą sztabu szkoleniowego. Fajnie się to wszystko zgrało, zresztą nie tylko w jego przypadku, ale też innych chłopaków. No i wreszcie Maciek był cierpliwy. Bo to również niecierpliwość gubiła go w poprzednich latach.

- A jak to było z cierpliwością u ojca?

- Zawsze wierzyłem, że jego moment nadejdzie. Nigdy jednak na niego nie napierałem. Byłem chyba tym najbardziej cierpliwym w całej rodzinie, tonowałem nastroje i emocje: że spokojnie, że to miejsce w drugiej dziesiątce nie jest takie złe. Starałem się go wspierać, aczkolwiek ostatnie dwa lata były ciężkie dla wszystkich, widzieliśmy w jakim kierunku to zmierza. I znowu: nie chodziło tylko o Maćka, tylko o całą kadrę. Wszyscy byli przygaszeni. Jego miałem jednak na co dzień w domu, on był takim lustrem tego, co dzieje się w kadrze.

- Najważniejsza zasada rodzica sportowca to wspierać, a nie oceniać.

- Zgadza się, na każdym etapie. Trzeba wyczuć, kiedy dziecko wsparcia potrzebuje. Nie pouczać, nie dawać kategorycznych rad, zrób tak i tak.

- Ile pracy musi włożyć rodzić, żeby wychować zawodnika światowego formatu?

- Dużo. A nigdy nie ma gwarancji, czy coś z tego wyjdzie. Lata pracy. Skala wyzwań się zwiększa. Na początku to głównie logistyka. Zawieźć, odebrać, pomóc ubrać kombinezon, buty zawiązać, poczekać na mrozie. Potem dochodzą ambicje, presja, oczekiwania. Maciek dziewięć lat od debiutu w Pucharze Świata czekał na to, żeby stanąć na podium. Szedł małymi kroczkami, czasem wręcz musiał się cofać. Miał słabsze momenty, chwała mu za to, że wytrzymał psychicznie. Jak sam teraz mówi, tamte trudne chwile dziś procentują, jest tak zahartowany, że potrafi sobie poradzić ze wszystkim.

- Przychodził do rodziców zwierzyć się, wyżalić?

- Nie, to nie ten typ. Trzymał wszystko w sobie, zamykał się u siebie na górze. Choć my oczywiście widzieliśmy, że coś jest nie tak, że mocno przeżywa niepowodzenia i wiadomo, że próbowaliśmy go pocieszać. „Nie przejmuj się, następnym razem będzie lepiej”. To jednak zawsze wychodziło od nas. Takich rodzinnych narad, długich pogaduch nie było. Do dziś zresztą przestrzegamy zasady, że o skokach rozmawiamy dopiero wtedy, gdy Maciek zacznie o nich mówić. Nie ma czegoś takiego, że wraca z zawodów i od razu biegniemy go wypytywać o wszystko.

- Z drugiej strony Pan długo był w centrum, miał na niego oko. Maciek opowiada zresztą, że gdy wchodził do kadry, Pańska obecność w niej bardzo mu pomogła.

- Miał 15 lat. Jeszcze dziecko. A tutaj nagle wielki świat, wielcy zawodnicy. U nas Adam Małysz, jego idol, Maciek nie wiedział, czy mówić do niego na ty czy proszę pana. Wtedy mogło mu to być potrzebne, że tata jest obok. Był spokojniejszy.

- Gdy trochę dorósł, uznał Pan, że dalsza praca w kadrze może być już kłopotliwa?

- To był jeden z trzech powodów, że zrezygnowałem, choć nie najważniejszy. Maciej już kilka lat w kadrze był, starszy o dwa lata Kuba też próbował do niej doszlusować, ale wyszło jak wyszło. Nie chciałem, żeby słyszeli te komentarze, bo „ojciec ciągnie synów”. Uznałem, że lepiej się odsunąć. Po drugie, nigdy nie przestałem mieć kontaktu ze swoją pracą w zakopiańskiej Klinice Ortopedii i Rehabilitacji, jedynie dzięki uprzejmości szefa tej placówki, profesora Daniela Zarzyckiego, otrzymywałem przez sześć lat urlopy bezpłatne i mogłem pracować ze skoczkami. W końcu jednak musiałem wrócić do pracy. Po trzecie, cały czas byłem w rozjazdach, żona sama z domem i swoją pracą na głowie. W zimie prawie w ogóle mnie nie było, a tutaj trzeba było zająć się piecem, odśnieżaniem, pracą w szkole narciarskiej i w normalnej szkole (pani Małgorzata jest wychowawcą w Zespole Szkół Hotelarskich - red.). Czułem, że już muszę wrócić.

- Podobno to Pan zaraził Maćka rajdami.

- Na rajdy i wyścigi górskie jeździłem od zawsze, mam sporo przyjaciół w tym środowisku. Znam braci Bębenków, „Kajto” Kajetanowicza, Michała Kościuszkę, Maciek też dobrze zna się z Leszkiem Kuzajem. Mamy więc wspólne zainteresowania, on już jako mały chłopiec jeździł ze mną na te wszystkie imprezy rajdowe. Ma dryg, bardzo dobrze i bardzo szybko jeździ, ale z głową. Lekcje bierze u najlepszych.

- Wiosną sprzedał rajdowe mitsubishi, ale wcześniej pozwalał Panu usiąść za kierownicą?

- Czasem jeździliśmy razem. Fajna zabawa.

- Z synami w ogóle ma Pan chyba bardzo dobre relacje.

- Zawsze dobrze się dogadywaliśmy. Powiem nieskromnie, że z żoną przeszliśmy suchą nogą przez ich okres dojrzewania. Nie wiemy, co to jest młodzieńczy bunt.

- Może sport w tym pomógł?

- Może, bo od małego byli zaangażowani w różne treningi. Nie mieli czasu na głupoty. Jeszcze nie chodzili do szkoły, a już świetnie jeździli na nartach. Potem trenowali narciarstwo zjazdowe, zajmowało im to wolny czas. Bardzo to lubili, również dzięki temu, że my z żoną dużo jeździliśmy, jesteśmy instruktorami. Wyznawaliśmy jednak taką zasadę, że nie wolno zmuszać dzieci do uprawiania sportu.

- Pana największą miłością jest podobno jednak hokej.

- Hokej i sporty motorowe. Jeśli tylko jestem na miejscu, to nie odpuszczam żadnego meczu hokeistów Podhala Nowy Targ.

- I nie chciał Pan, żeby synowie byli hokeistami?

- Ależ chciałem! Tylko żona się nie zgodziła. Widziała po mnie, bo ja też trochę się w hokeja bawiłem, że to urazowy sport. Chcieliśmy z nich zrobić więc alpejczyków, dobrze im szło. Nie spodobało nam się, gdy przyszli i powiedzieli, że chcą spróbować czegoś innego. Skoki?! Jakie skoki?! OK, Małysz zaczął wygrywać, oglądamy, emocjonujemy się, ale wy przecież świetnie jeździcie na nartach, macie sukcesy w zawodach… No, ale z drugiej strony nie chcieliśmy im tego zabraniać. Wyszliśmy z założenia, że trzeba im to umożliwić. W duchu myśleliśmy jednak: niech sami się przekonają, że to nie dla nich.

- Jak to?

- Nie będę tego ukrywał: po prostu liczyliśmy, że się zniechęcą. Stało się jednak inaczej i to uszanowaliśmy.

- A teraz są owoce.

- Tak się to ciekawie potoczyło.

- Na mistrzostwa świata w Lahti Pan się wybiera?

- Nie. To byłby wyjazd na dwa tygodnie, więc nie mogę sobie na to pozwolić. A że studio telewizyjne będzie tam na miejscu, to zawody będę oglądał w domu.

- No, to dopiero będą emocje.

- Tym bardziej że już na pierwszy konkurs (sobota - red.) szykuje się duża widownia. Przyjedzie do nas dziewczyna Maćka, jego przyjaciel z Nowego Sącza z żoną, tak więc atmosfera na pewno będzie gorąca.

***

Rafał Kot (56 lat, ur. w Nowym Targu) w świecie narciarskich skoków pojawił się trochę przez przypadek. W 2004 roku o jednarozową pomoc na obozie polskiej reprezentacji skoczków w Zakopanem poprosił go ówczesny trener kadry Austriak Heinz Kuttin. Z kilku dni zrobiło się sześć lat. Kot, który ukończył rehabilitację na krakowskiej AWF (pracował tu też przez dwa lata w katedrze sportów zimowych), był fizjoterapeutą kadry, a potem głównie Adama Małysza, z którym zresztą do dziś są przyjaciółmi. Był w polskiej ekipie na igrzyskach olimpijskich w Turynie (2006) i Vancouver (2010). Żona Małgorzata, była alpejka. Synowie Jakub (27 lat) i Maciej (25). Kibicom przedstawiać ich nie trzeba, choć Kuba skacze już teraz w zasadzie amatorsko. Ostatnio startował na Uniwersjadzie w Ałmatach. I choć wspomina o rychłym końcu kariery, to niewykluczone, że przy skokach zostanie. Jest w trakcie robienia kursu na delegata Międzynarodowej Federacji Narciarskiej.

Przemysław Franczak

Kraków, wszechświat i cała reszta. Wydawca, autor felietonów: społeczno-polityczno-kulturalnego "Smecza towarzyskiego" oraz sportowego "Sporty bez filtra". Korespondent Polska Press Grupy z siedmiu igrzysk olimpijskich.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.