Chcę kiedyś powiedzieć: nie zmarnowałem życia

Czytaj dalej
Fot. fot. archiwum
Majka Lisińska-Kozioł

Chcę kiedyś powiedzieć: nie zmarnowałem życia

Majka Lisińska-Kozioł

Nikt nie pytał Jerzego Płonki, czy chce być niewidomy. On też nie prosi nikogo o zgodę na zdobycie Korony Europy - 46 szczytów na naszym kontynencie.

- Wszedł Pan na Gerlach (2655 m n.p.m.), najwyższy szczyt Tatr. Bał się Pan?
- Zaraz na początku uderzyłem głową w skałę i przypomniałem sobie, że nie założyłem kasku. Potem byłem spokojny; towarzyszyli mi Jacek Grzędzielski (wspinacz, maratończyk górski) i Mieczysław Ziach, zastępca naczelnika TOPR, międzynarodowy przewodnik wysokogórski i narciarski, który na Gerlachu był setki razy. Podchodziliśmy Doliną Wielicką ku Domowi Śląskiemu, a stamtąd na Gerlach. Najpierw była wędrówka po kamieniach. Potem zaczęła się wspinaczka.

- W jaki sposób niewidomy człowiek wędruje po górach?
- Przewodnik trzyma kijek w dłoni, ja mam w ręce drugi jego koniec i idę tak, jak on prowadzi. Za mną jest osoba zabezpieczająca, która podpowiada: po lewej masz to, po prawej tamto. Jeśli ścieżka jest prosta, a kamienie małe - nie ma problemu.

- Ale problemy w górach to norma.
- Zdarzyło się, że stałem centymetry od przepaści. Myślałem, że mam przed sobą szeroką półkę skalną więc nie czułem strachu. Spociłem się dopiero wtedy, gdy post factum poznałem prawdę.

- No i zejście z Gerlacha było bolesne…
- Potargałem spodnie i obiłem siedzenie; towarzysze sprowadzali mnie na dół tyłem do ściany, odcinkami zjeżdżałem z góry na tyłku. Dziś wiem, że chyba lepiej jest jednak osobę niewidomą opuszczać na linie.

- Zaufanie do ludzi, którzy z Panem idą ma znaczenie?
- Jesteśmy od siebie w pewien sposób zależni, musimy współpracować, pomagać sobie. To, że partnerzy są obok, daje mi poczucie bezpieczeństwa. Ale ja też jestem potrzebny. Zwracam uwagę na to, co umyka osobom widzącym.

- To znaczy?
- Dotykam skał, bo często wspinam się na czworakach. Wyczuwam szczeliny, wiem jak zmienia się struktura podłoża, potrafię na tej podstawie opisać drogę, którą przemierzyliśmy. Zapamiętuję kierunek padania promieni słonecznych na twarz, rozpoznaję podmuchy wiatru. Idąc na Gerlach, na przykład, wyczuwałem pod palcami delikatność oraz miłą szorstkość mchów i porostów. Ich obecność tam była dla mnie niespodzianką, bo sądziłem, że skała na tej wysokości będzie goła. Pamiętam, że na Mount Blanc z początku szliśmy po kamieniach, potem był piarg, kawałek lodowca, trudne do pokonania szczeliny. Gdybym zapytał, jaka jest woda w górskich strumieniach, co by pani powiedziała…

- Że jest zimna.
- Właśnie. A ja zauważam też, jak wartko płynie; rozpoznaję prądy, które sterują biegiem strumieni. Przyroda opowiada mi historię miejsca, w którym się znajduję.

- A Pan przekazuje ją dalej?
- Zdarza się.

- W góry chodzi się dla widoków, a Pan nie widzi…
- Ale czuję się tam dobrze. Mogę wyłączyć mózg. Zostawić to wszystko, co jest tutaj, na dole. Mogę na jakiś czas odłożyć problemy.
Gdy jest cicho, czuję się wolny, szczęśliwy. Tylko zbyt długa cisza w górach wzbudza mój niepokój. Podświadomie czekam na to, co tę ciszę przerwie.

- Tracił Pan wzrok powoli?
- Systematyczna degradacja siatkówki oraz pigmentu w plamce żółtej sprawiła, że w gimnazjum czytałem już tylko przez lupę. Z czasem zacząłem używać „mówiących” telefonów, syntezatorów mowy.

- Osaczyła Pana ciemność…
- Z przodu widzę jak za gęstą mgłą. Kątem oka trochę wyraźniej. Mogę określić, czy jest jasno, czy ciemno. Z bliska rozróżniam kolory. Ale gdyby ktoś znajomy przeszedł obok mnie, to na pewno bym go nie rozpoznał. Zostało mi jakieś 5 procent wzroku.

- Przyszedł Pan na spotkanie bez białej laski.
- Mam dobrą pamięć wzrokową. Znam topografię Krakowa.

- Mówi Pan, że stara się żyć normalnie. To znaczy jak?
- Nikt mnie nie pytał, czy chcę być niewidomy. Nic z tym nie mogę zrobić, ale nie godzę się na siedzenie w domu. Szukam sposobów, żeby się realizować, żeby mieć pasję, wyznaczam sobie cele, jak właśnie „Euro-Summits Adventure”, czyli wejście na 46 najwyższych gór w krajach Europy. Taki czy inny sport od zawsze jest obecny w moim życiu. Zanim przestałem widzieć, grałem w nogę, w kosza, w siatkę, jeździłem na desce i rolkach. Mam w planach dokończyć kurs nurkowy, żeby móc schodzić pod wodę na głębokość dwudziestu metrów. Gdy wzrok mi się znacznie pogorszył, wyczynowo wiosłowałem na ergometrze. Całkiem dobrze jeżdżę na nartach.
Już jako niewidomy biegałem maratony, mam ich na koncie trzynaście. Mój rekord życiowy na trasie 42 km 195 m to 3 godziny i 43 minuty. Największe wrażenie zrobił na mnie Maraton Nowojorski.

- Dlaczego? Przecież wszystkie są tej samej długości.
- Po pierwsze dlatego, że byłem na trasie wraz z 63 tysiącami ludzi. No i dlatego, że od chwili, gdy minąłem 32 kilometr, nic nie pamiętam.

- Nawet mety?
- Metę widziałem jak przez mgłę.

- Co się stało?
- Żołądek odmówił posłuszeństwa. Odwodniłem się i słaniałem na nogach. Pewnie jakiś wpływ miało i to, że dwa tygodnie wcześniej broniłem mistrzostwa polski w biegach maratońskich. Nie zdążyłem odpocząć.

- Kto jest Pana górskim przewodnikiem?
- Na przykład Bogdan Bednarz, ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR, Paweł Ząbek, prezes Klubu Wysokogórskiego w Bielsku-Białej. Wspomniani już Mietek Ziach i Jacek Grzędzielski.

- Projekt ruszył pełną parą w listopadzie 2013 roku. Wcześniej wszedł Pan na najwyższy szczyt Europy - Mount Blanc (4810 m n.p.m.)?
- Jako pierwszy Polak, który nie widzi.

- Łatwo jest się podczas wspinaczki podporządkować przewodnikowi?
- Wobec gór mam wielką pokorę, a ludziom, którzy jadą tam ze mną, ufam. Musiałem się tego nauczyć. Proszę spróbować zamknąć oczy i zdać się na drugą osobę, która zabierze panią w nieznane. W razie czego pani sobie oczy otworzy. Ale ja nie mam wyboru. Ufać muszę bezgranicznie.

- Jest Pan za siebie odpowiedzialny?
- Za siebie i za kolegów w jakiś sposób także. Przed wyprawą poświęcam dużo czasu na studiowanie góry, która jest przed nami. W kwietniu, na przykład, wybieramy się do Szwajcarii, żeby wejść na Dufourspitze (4634 m n.p.m.). Najpierw będzie marsz, potem wspinaczka w rakach, zdobycie wierzchołka, zejście ze szczytu granią i zjazd lodowcem między szczelinami. To trudne wyzwanie.

- Jest Pan przygotowany?
- Zaliczyłem kilka kursów w GOPR-ze i TOPR-ze. Wspinam się z chłopakami, chodzę na kursy lawinowe. Dbam o kondycję, bo przecież, tak jak koledzy, muszę nieść plecak, który waży 20 kilogramów. Dlatego w poniedziałki i środy biegam. We wtorki i czwartki mam basen. Oprócz tego chodzę na ściankę wspinaczkową.

- Dlaczego Korona Europy jest trudna?
- Przede wszystkim ze względu na logistykę. Te wierzchołki są na ogół w środku pasma. Poza tym to przecież wyjazd do 46 krajów. Czasami spędza się tam tydzień i trzeba zawrócić sprzed szczytu. Na przykład w Bośni na górę Maglić, która miała ok. 2 tys. metrów, weszliśmy za czwartym razem. Atakowaliśmy i latem, i zimą.

- Co stało na przeszkodzie?
- Dojazd do masywu. Najpierw trzeba było pokonać - pieszo lub terenówką - dwadzieścia kilometrów wertepów. Następnie przejść od 10 do 13 kilometrów na wierzchołek. W zimie na tym terenie raz za razem schodziły niewielkie lawiny. Szliśmy wolniej, a dzień był bardzo krótki i brakło nam 300 metrów do wierzchołka.

- Łatwo jest zawrócić sprzed szczytu?
- Nie jest łatwo, ale często to jedyny sposób, by ratować życie. Z tym zawracaniem trudniej mają widzący. Krzysztof Wielicki podkreślał, przy okazji zimowego wejścia na Broad Peak, że u osób, które zobaczą wierzchołek, wzrasta poziom adrenaliny, a to pcha ich w górę bez względu na koszty. Tylko że potem trzeba jeszcze z wierzchołka wrócić.

- Które wejście zapamiętał Pan jako wyjątkowe?
- Na Mount Blanc. Może dlatego, że było pierwsze. Towarzyszył mi wtedy Michał Mysza. Szliśmy przez trzy dni do góry, świeciło słońce i temperatura w dzień sięgała 30 stopni. W nocy było minus 15 st. C. Gdyby więc ktoś zapytał mnie, czy Mount Blanc jest trudny - to z perspektywy mojego wejścia powiedziałbym, że nie, choć ma prawie 5 tys. metrów wysokości.

- Gdzie się Pan bardziej namęczył?
- Trudno było w Irlandii. Najwyższa góra tego kraju jest krucha. Czego się człowiek nie chwyci - odpada. No i jest położona daleko. Ale najbardziej dał nam się we znaki najwyższy szczyt Szwecji. Robiliśmy za jednym razem trzy kraje. Najpierw weszliśmy na najwyższy szczyt Norwegii, a potem do Finlandii; niewysoki szczyt, łatwe wejście, tylko daleko położony; 20 kilometrów w jedną stronę. A poza tym renifery na trasie, dzień polarny przez 24 godziny na dobę, słoneczko; mówiąc w skrócie - bajka.

- Stamtąd udaliście się do Szwecji?
- Właśnie. Szczyt Kebnekaise (2111 m n.p.m.) nie jest trudny. Ze schroniska mogliśmy pójść przez lodowiec, ale byliśmy tylko we dwójkę i byłoby to zbyt ryzykowne. Ruszyliśmy dookoła czerwonym szlakiem. Gdy pokonywaliśmy strumień, zmoczyłem buty i ubranie. Przebrałem się. Ale gdy przemokłem, drugi raz nie miałem już nic suchego na zmianę. Byliśmy na wysokości 1900 metrów, zepsuła się pogoda, temperatura spadła do minus 15 st. C. Wiało jakieś 120 km na godzinę; tak że wiatr mnie po prostu przesuwał. Szedłem na czworakach, z twarzy zwisały mi sople. Wiedzieliśmy, że niedaleko szczytu jest chatka. Jakoś do niej dotarliśmy. Dygotałem coraz bardziej. Nigdy wcześniej nie było mi aż tak zimno. Czekaliśmy na ratowników - ja w mokrym ubraniu - 26 godzin, bez ogrzewania, przy temperaturze minus 5 stopni.

- Jak wezwaliście pomoc?
- Mieliśmy telefoniczny kontakt z ratownikami, którzy byli na dole. Wzięli liny, haki, jedzenie oraz suche ciuchy dla mnie. Oni byli gotowi, tyle że przez 26 godzin nie mógł wystartować śmigłowiec. Żeby nie dostać odmrożeń pociąłem rękawy polaru i owinąłem stopy oraz dłonie . Trwałem pod folią i kocem, który po dwóch godzinach był pokryty taflą lodu. Ratownicy przyznali, że pierwszy raz sprowadzają ślepego z góry. Śmigłowiec zabrał nas do bazy na 800 metrów. Ale szczyt jest niezdobyty. Muszę tam wrócić.

- Rodzice bez przerwy się o Pana boją. A może już przywykli?
- Pewnie trochę tak. No i wiedzą, że chciałbym dostać „Kolosa”, nagrodę dla podróżników, którzy dokonują rzeczy ponadprzeciętnych. Trzymają kciuki za moje marzenia. Ale, gdy w 2007 roku kupiłem sobie tandem i razem z Michałem Myszą ruszyliśmy w trasę z Jarosławia do Gdańska wschodnią ścianą Polski, rodzice tylko pukali się w czoło. A my robiliśmy swoje. Pokonywaliśmy wtedy po 100 kilometrów dziennie, spaliśmy w lesie pod namiotem. Nie było mnie w domu przez tydzień. Po paru latach, gdy wszedłem na Mount Blanc, byli już chyba spokojniejsi. Może uwierzyli, że nie ryzykuję ponad miarę. Wiadomo, wypadek zawsze może się zdarzyć. Ale przecież nie tylko w górach.

- Jak by Pan scharakteryzował te 46 gór wchodzących w skład geograficznej Korony Europy?
- Trzeba je podzielić na takie, które pokonuje się samochodem, np. w Krajach Beneluksu, na Litwie, Łotwie i w Estonii oraz na Białorusi. To są góry, gdzie od samochodu na wierzchołek wchodzi się po trzech stopniach schodów albo na przykład idzie spacerem przez trzy minuty. To góry wielkości kopca Kościuszki; ale też trzeba na nie wejść. Druga grupa to góry trudne ze względu na wysokość jak: Mount Blanc, Rysy, Gerlach, Śnieżka.

- Co Pana szczególnie pociąga w projekcie?
- To, że żaden niewidomy nie zrobił tego przede mną. Poszerzam swoje horyzonty. Oprócz gór poznaję kulturę krajów, poznaję ludzi; na przykład zaskoczyło mnie, jak bardzo gościnni i otwarci sa Albańczycy. Zdobywam też odwagę, a ona jest potrzebna osobom niepełnosprawnym po to, by nie bały się normalnie żyć.

- Poza tym, że chodzi Pan w góry robi Pan w życiu coś jeszcze?
- Jestem prezesem stowarzyszenia „Nie widzę przeszkód”, kieruję sekcją sportową, promuję sport i turystykę wśród osób niepełnosprawnych, bo uważam, że każdy może wytyczać sobie kierunki i wyznaczać cele. Prowadzimy sekcję biegów, pływania, unihokeja na wózkach, piłki nożnej, turystyki pieszej i rowerowej, nordic walking. Współpracujemy też z drużyną futbolu amerykańskiego Kraków Tigers. Głównym celem stowarzyszenia jest przywrócenie osobom niepełnosprawnym wiary w siebie i swoje możliwości. Siedzenie w domu to marnowanie życia.

- Podróżuje Pan, studiuje mapy, czyta o wyprawach, ale nie jest Pan geografem?
- Skończyłem szkołę akustyczną w krakowskim Ośrodku dla Osób Niewidomych i Słabowidzących przy Tynieckiej. To nie jest profesja, którą chcę wykonywać w życiu. Ale dzięki szkole trochę gram na gitarze.

- Zaakceptował Pan swoją niepełnosprawność?
- Nie przeszkadza mi to już tak bardzo jak kiedyś, ale od czasu do czasu bywa mi przykro. Najbardziej brakuje mi swobody, niezależności; nawet po buty do sklepu muszę iść z kimś. Jestem zależny od osób trzecich. Nie zawsze tryskam humorem i optymizmem. Miewam też gorsze dni. Jak każdy.

Majka Lisińska-Kozioł

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.