Teresa Semik

Dlaczego ludzie lubią czytać o seryjnych mordercach?

Dlaczego ludzie lubią czytać o seryjnych mordercach?
Teresa Semik

„Uderzyłem tę kobietę pętem w głowę. Potem rozebrałem ją do pół…” - pisał Zdzisław Marchwicki w pamiętniku, gdy usłyszał wyrok śmierci. Dlaczego ta historia wciąż wraca?

Tym razem proces Zdzisława Marchwickiego, zwanego też „wampirem z Zagłębia”, wraca za sprawą książki Przemysława Słowińskiego „Mroczny PRL: Niewyjaśnione zabójstwa”. Pikanterii tym przypomnieniom dodają przedrukowane, obszerne fragmenty pamiętnika Marchwickiego, który pisał w celi. Trudno nie zgodzić się z opinią, że nieco pomagano mu w jego napisaniu, podpowiadano czy przypominano fakty, ale treść oddaje psychikę do cna zepsutego człowieka. Oto przykład: „Pewnego dnia, podczas pracy w chlewie, przyszła mi do głowy myśl, żeby odbyć stosunek z krową. Wyjąłem członka, podstawiłem stołek...”.

Zabójca uderzał ofiary w tył głowy, a potem pastwił się nad ciałem. Na koniec okradał. Za zabicie czternastu kobiet (w tym bratanicy Edwarda Gierka) i usiłowanie zabójstwa kolejnych sześciu Marchwicki został powieszony w 1977 roku. Ale materiał dowodowy był momentami dziurawy jak sito, więc do dziś nie wiadomo, ile kobiet zabił, a ile dopisano do jego aktu oskarżenia. Stąd rodzące się ciągle spekulacje, że jest ofiarą systemu, wręcz kozłem ofiarnym PRL-u, co nijak ma się do faktów. Nie wiadomo, dlaczego tą sprawą nie zajmuje się IPN.

Słowiński porządkuje wiedzę o Marchwickim, bo nie ujawnia żadnych nowych faktów, ale wyraźnie staje po stronie tych, którzy wątpią w jego winę. Nie przekonuje go argument, że po aresztowaniu Marchwickiego te zabójstwa ustały (bo, oczywiście, pojawiły się nowe, ale jednak inne). Od tamtego procesu minęło ponad 40 lat i nie odkryto w tym czasie żadnych nowych faktów, które podważałyby tamten wyrok, albo choć umniejszyły winę Marchwickiego. Są tylko spekulacje oraz artystyczne wizje tamtego śledztwa.

Nadużyciem jest powielanie rzekomej wypowiedzi przewodniczącego składu sędziowskiego Władysława Ochmana, że wyrok był pod dyktando opinii społecznej, która oczekiwała tylko jednej kary - śmierci. Byłam na spotkaniu z sędzią Ochmanem, jako studentka prawa, i pamiętam jego argumenty. Sędzia nie miał wątpliwości co do winy skazanego, odniosłam jednak wrażenie, że podzielał nasze wątpliwości, czy można skazać osobę z takimi zaburzeniami. Bo czy zdrowy człowiek jest zdolny do tak strasznych czynów? Ale biegli byli zgodni, że Marchwicki miał zdolność rozpoznawania swoich zachowań. Presja publiczności była ogromna i o niej też mówił sędzia Ochman. Nie dlatego, że jej uległ, ale że ją widział, bo na sali były rodziny ofiar. Za każdym razem, gdy wypowiadał zdanie: „Zamykam posiedzenie sądu”, przez kilka minut nie był w stanie podnieść się z krzesła, tak duże było napięcie, właśnie z powodu tej społecznej presji. A był to postawny mężczyzna.

Dlaczego ludzie lubią czytać o seryjnych mordercach, lubią filmy o ich okrucieństwie? Dr hab. Daniel Boduszek, psycholog kryminalny, twierdzi, że to chyba tkwi w naszej naturze. Ludzie się nudzą, więc szukają adrenaliny. Śledzenie spraw morderców wprowadza do ich codzienności dreszczyk emocji. Książka Przemysława Słowińskiego „Mroczny PRL: Niewyjaśnione zabójstwa” składa się właśnie z takich kryminalnych opowieści, niepozbawionych emocji, jak sprawa innego seryjnego zabójcy ze Śląska, Bogdana Arnolda. Mieszkał na poddaszu kamienicy przy ul. Dąbrowskiego w Katowicach. Skromny, uczynny, spokojny człowiek - powiedzą o nim sąsiedzi. Jeśli ich coś zaniepokoiło, to widok dziwnego mięsa rozrzuconego przy kubłach na śmieci, którymi karmiły się okoliczne koty. Latem 1967 roku sąsiedzi zauważyli rój olbrzymich much na parapecie jego okna. To nie były zwykłe muchy, tylko takie, które siadają na mięsie. Coś złego musiało stać się samotnemu mężczyźnie, dlatego zawiadomili milicję. Słowiński cytuje fragment milicyjnego sprawozdania: „Pod parapetem leżały ludzkie zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu. W łazience stała duża drewniana skrzynia murarska, obita cynkową blachą, służąca jako wanna. Przykryta była szczelnie ceratą, dodatkowo jeszcze stała na niej skrzynia od tapczanu. We wnętrzu ujawniono kilka ciał. Nie mogliśmy określić płci ani nawet liczby zwłok. W cuchnącej, rozkładającej się ludzkiej tkance ruszały się tysiące larw, poczwarek, owadów. Spod skrzyni wystawało owinięte w gazetę podudzie. (…) Na powierzchni gara pływała rozgotowana ludzka głowa”.

Arnold przyznał się do zamordowania czterech kobiet, których ciała znaleziono w mieszkaniu oraz jednego usiłowania zabójstwa. Lubił brutalny seks, ale nienawidził kobiet, bo jedna z ich porzuciła go bez powodu. Pierwszy raz zabił w 1966 roku. Ciało schował do tapczanu, na którym spał. Przez trzy dni chodził pijany, a potem postanowił z tym coś zrobić. „Początkowo chciałem palić części zwłok, ale nie miałem węgla, a przy drzewie to nie szło. Otworzyłem więc przy pomocy noża kuchennego jamę brzuszną, skąd wyjąłem wszystkie wnętrzności, które krajałem na kawałki i spuszczałem otworem kanalizacyjnym...”. Zawisnął na szubienicy.

Autor książki tylko wspomina o kolejnym zabójcy ze Śląska, Joachimie Knychale, górniku kopalni Andaluzja, oskarżonym o pięć zabójstw i siedem usiłowań. Zanim został stracony, pisał: „Nie wystarczyło mi to, że zabiłem, musiałem jeszcze odczuć zadowolenie. Przed chwilą stało to jeszcze na nogach, a teraz leży. Leży u moich stóp i robię, co chcę. (...) Ciągle miałem za mało krwi. To mordowanie i napadanie było silniejsze od mojego ja”. Kiedy Knychała zauważył, że został namierzony, zapisał się do partii, rozpoczął naukę w technikum, był przykładnym mężem i ojcem. Zaczął mordować, gdy Marchwicki żył w areszcie, był nawet na jego procesie.

Słowiński sporo uwagi poświęca zabójstwom z polityką w tle. Wraca do sprawy śmierci Stanisława Pyjasa z Gilowic na Żywiecczyźnie, studenta piątego roku filologii polskiej UJ. Jego ciało znaleziono w kałuży krwi w sieni krakowskiej kamienicy przy ulicy Szewskiej w 1977 roku. Ponieważ wiedziano, że jest związany z opozycją antykomunistyczną, podejrzewano, że ta śmierć nie może być przypadkowa. Słowiński w tym wypadku przyjmuje rolę prokuratora. Nie dowierza biegłym, którzy wydali opinię po ekshumacji ciała Pyjasa w 2010 roku. Z opinii wynika, że Pyjas mógł zginąć z powodu nieszczęśliwego wypadku, spaść ze schodów, gdzie znaleziono jego ciało. Nie da się dziś ustalić, czy spadł sam, czy został zepchnięty. Śledztwo IPN trwa. Nikt nie wierzy ani w tak prozaiczną śmierć, ani w niewinność tamtej władzy. Ustalono też, że był pod wpływem alkoholu, natomiast nie odnotowano śladów pobicia czy postrzelenia.

Tak samo jak nikt nie wierzy w przypadkową śmierć księdza Stefana Niedzielaka, współzałożyciela Rodzin Katyńskich, czy ks. Stanisława Suchowolca, kapelana białostockiej „Solidarności”, którego ciało odnaleziono na plebanii w 1989 roku. Słowiński wraca do aresztowania księdza Sylwestra Zycha po głośnym zabójstwie starszego sierżanta milicji Zdzisława Karosa w 1982 roku. Ksiądz Zych przechowywał broń, z której zginął Karos, a potem sam zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Dwaj nastolatkowie z organizacji Siły Zbrojne Polski Podziemnej zażądali wydania broni od milicjanta. Doszło do szamotaniny i śmiertelnego strzału. Wśród osób aresztowanych w 1982 roku był także Stanisław Matejczuk, student KUL-u, wcześniej Politechniki Śląskiej. Za łatwo nam przychodzi nie pamiętać o tamtych dramatach.

Teresa Semik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.