Gdy zobaczę diwę ubraną w tort, mogę nie wytrzymać

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Zgiet/Polska Press
Sylwia Hejno

Gdy zobaczę diwę ubraną w tort, mogę nie wytrzymać

Sylwia Hejno

Waldemar Malicki pamięta małe ogródki, i rabarbar na Kośminku. A także smak buraków cukrowych skradzionych z przyczepy. Pianista, współzałożyciel Filharmonii Dowcipu wspomina dziadka, który jeździł dwiema dorożkami, pewien dzień, gdy został Elvisem i tłumaczy dlaczego nie tęskni do zawodu muzyka klasycznego.

Często pan powtarza, że jest pan Gdańszczaninem z wykształcenia, a że Lublinianinem już rzadziej. Niewiele osób chyba wie, że pan pochodzi z tego miasta.
Jestem Lublinianinem z krwi i kości, stąd pochodzą moi rodzice i dziadkowie, do czego chętnie się przyznaję, ale mam wrażenie, że jakbym chciał mocniej podkreślać moją lubelskość, to niestety bez wzajemności.

Jak pan wspomina rodzinny Kośminek?
To była bardzo biedna dzielnica i z tego, co wiem, wiele miejsc jest w nim takich do tej pory. W czasie wyzwalania tych terenów przez Rosjan, dom mojego dziadka został doszczętnie zniszczony i w zamian dostał kawałek ziemi właśnie tam. Mieszkaliśmy w bardzo trudnych warunkach, nie chcę robić z siebie ofiary, ale nie było łatwo… Na mojej ulicy była studnia, gdzie trzeba było chodzić po wodę. Po deszczu rynsztoki były pełne atrakcyjnych wirów i bawiliśmy się w żeglugę okołochodnikową. Ponieważ internet w tym czasie działał słabo, stosowaliśmy analogowe formy porozumiewania . Życie towarzyskie kwitło… Pamiętam małe uliczki , ogródki, ciszę i rabarbar, który z upodobaniem spożywałem, pozyskując go czasem wbrew woli właścicieli. Piekarnia Woźniaka graniczyła z naszym ogródkiem, a na Boże Narodzenie wypiekaliśmy w niej makowce. Z babcią szatkowałem kapustę, a na podwórku bawiłem się z kolegami w wojnę. W czasie „kampanii buraczanych“ bohatersko atakowaliśmy przyczepy traktorów, a później z rozkoszą spożywaliśmy łup, czyli surowe buraki cukrowe, dzisiaj zastąpione batonami.

Ryszard Malicki, pana tata, to człowiek zasłużony dla regionu. Był nauczycielem, popularyzatorem muzyki akordeonowej. W Puławach jest festiwal jego imienia, dostał też Złoty Krzyż Zasługi za swoją działalność. Jaki był?
Był niezwykłym, uśmiechniętym i wyluzowanym człowiekiem. Zmarł niestety bardzo młodo, w wieku pięćdziesięciu czterech lat i - mówię to z największym żalem - nie dożył czasów, w których akordeon stał się instrumentem równie popularnym, co cenionym i szanowanym. Akordeon przeżywa obecnie drugą młodość, wykorzystują go nawet zespoły popowe, naprawdę szkoda, że tata tego nie widzi, bo był ogromnym pasjonatem tego instrumentu.

Często grał w domu?
Oczywiście. Nieustannie przepisywał nuty, aranżował, tworzył zespół i stowarzyszenie akordeonistów. Łączył to wszystko z nadzwyczajnym poczuciem humoru, bo był szalenie zabawnym i lubianym człowiekiem. Proszę mi wierzyć, kiedy spotkam kogoś z dawnych lat i mi powie, że ja wprawdzie jestem w porządku, ale do ojca mi daleko, to jest mi naprawdę miło.

Pana dziadek, Józef też był muzykiem, grał w orkiestrze dętej.
Był dla mnie ważną postacią, odegrał dużą rolę w moim wychowaniu. Miał też niezwykle ciekawe życie. Z tego, co wiem, przed wojną był granatowym policjantem. Grał na różnych dętych instrumentach, koncertował w orkiestrze kolejowej i to od niego zaczynają się moje muzyczne korzenie, jestem trzecim pokoleniem Malickich-muzyków, więc przyszło mi to bardzo naturalnie.

Dlaczego dziadek jeździł dwiema dorożkami?
No cóż, jedną jeździł on sam, a drugą - jego kapelusz. Sądzę, że jako kobieta zrozumie pani, jak wysoce go cenił... Miał taki styl, był typem bon-vivanta. Lubił się bawić, imprezował, do domu wracał w stanie wskazującym na rozbawienie, a kiedy już wracał, to chciał, żeby ten fakt był należycie widoczny, stąd dwie dorożki. Miał fantazję, jakiej dziś się nie spotyka. Nawet umarł z fantazją , bo na zawał serca w tańcu.

Wyjechał pan na studia w wieku osiemnastu lat. Całą młodość spędził pan w Lublinie, był pan zbuntowanym nastolatkiem
Myślę, że dla społeczeństwa byłem wręcz nieodczuwalny, nie tłukłem szyb, nie wrzeszczałem po nocach. Byłem całkowicie skoncentrowany na muzyce klasycznej, do tego stopnia, że wiele innych zjawisk po prostu mi umknęło, jak na przykład boom na rocka. Nadrobiłem to wszystko dopiero później. Jeśli zdarzały mi się nawet jakieś nietypowe zachowania, to zupełnie niechcący. Przykładowo, kiedyś, kiedy wspinałem się po rynnie do koleżanki, pomyliłem mieszkania. Pomyłki są dla mnie czymś nagminnym.

Co pan robił na Konferencji Klimatycznej ONZ?
Naturalnie występowałem, z całym zespołem. Konferencja odbywała się w Poznaniu. Filharmonia Dowcipu to jedyny taki zespół na świecie, mamy repertuar w sześciu językach. Zazwyczaj gramy dla obcokrajowców, którzy przyjeżdżają do naszego kraju i pokazujemy im inną Polskę - bez patosu, pełną dowcipu i inteligentnego humoru. I to budzi sympatię.

Mam listę tego, czego Filharmonia Dowcipu nie robi: nie występuje w amfiteatrach, nie gra z playbacku i unika operetki. Co pan na to?
Niektóre amfiteatry są piękne, ale nie ma w nich dla nas publiczności, ludzie przychodzą tam po inny typ rozrywki, raczej kabaretowej czy biesiadnej. W Polsce nie ma tradycji, jak w Niemczech czy we Włoszech, żeby słuchać bardziej ambitnego repertuaru na powietrzu. Wydaje mi się, że naszym naturalnym miejscem bytowania są sale, w których możemy się rozwinąć. Oczywiście zdarzają się od tego wyjątki, na przykład ostatnio wystąpiliśmy w amfiteatrze na festiwalu w Opolu. Co do playbacku - to, że gra się na żywo jest niezłomną zasadą każdego szanującego się muzyka. Nie jesteśmy wrogami operetki, operetka w całości dobrze zrobiona ma sens, a taka jest w centralnej Europie, od Krakowa do Zagrzebia. Natomiast kiedy widzę tę straszliwą operetkową diwę w sukni jak tort, gdy dusza milczy, a usta śpiewają, to mogę tego nie wytrzymać...

Filharmonię Dowcipu włożono do takiej szufladki z napisem „komercja“, tymczasem instytucje kultury często wynajmują sale o wiele bardziej komercyjnym zespołom.
Wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy komercję. Jeżeli Chopin organizował koncert, na który ludzie kupowali bilety i dzięki temu mógł żyć, to nie była to przypadkiem działalność komercyjna? Dajemy publiczności pewien produkt, który wynika z naszej pasji, który jest naszą opowieścią o świecie. Jeśli publiczności się on spodoba i będzie chciała go oglądać, to na tym zarobimy i będziemy mieli czas i siły na stworzenie następnego produktu . W tym sensie „komercyjność“ jest pojęciem czysto merytorycznym. Jest też ta druga komercyjność, synonim chałtury, czyli tworzenia czegoś tylko po to, aby ludzie zapłacili, z pominięciem pasji. Podejrzewam, że wiele instytucji wynajmuje sale każdemu, kto chce, po to, żeby jakoś przeżyć i w żaden sposób tego nie oceniam. Ale wiem, że np. sala Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach nie pozwala na udostępnianie swojej przestrzeni poniżej pewnych standardów artystycznych i to bez względu na wynagrodzenie. Może mają jakiś komfort finansowy…

Nie spotkał się pan z namowami, żeby zmniejszyć ilość muzyków, uprościć program, to Filharmonia Dowcipu będzie tańsza i wszystkim się to bardziej opłaci?
Wielokrotnie. Namawiali na to np. organizatorzy polonijni w Ameryce, bo sprowadzanie nas za ocean wychodzi za drogo. Nie zgodziliśmy się, bo to nie w porządku, żeby ludzie zobaczyli nas w telewizji, uznali, że jest super, a potem byli rozczarowani na koncercie. Toteż na taki koncert polonijny nigdy nie pojechaliśmy. Również w Polsce działamy na zasadzie ryzyka biznesowego. Wszystko sami organizujemy, włącznie z wynajęciem sali i dystrybucją biletów. Są to ogromne koszty, a żeby się zwróciły, jedyne, co możemy uciąć, żeby utrzymać artystyczny poziom, to własne honoraria. Dlatego wielokrotnie dokładamy do koncertów.

A jednak był pan w Ameryce i to w stroju Elvisa Presleya.
Rzeczywiście, w latach 90. wystąpiłem w Teksasie, zresztą jako muzyk klasyczny jeździłem sporo. Wtedy nie dojechał mój bagaż, a jedyne co mieli organizatorzy, żeby mi wypożyczyć, to taki niebieski mundurek, z żabocikiem i koronkowymi mankiecikami. Musiałem wyglądać nietypowo za fortepianem, ale nikt mnie nie pobił, a nawet nie dał odczuć, że coś jest nie tak. Albo publiczność tak kulturalnie dusiła w sobie śmiech, albo była do takich rzeczy przyzwyczajona.

Nie zastanawiał się pan, jakby to było wieść dzisiaj spokojny żywot muzyka klasycznego?
Nie, ponieważ mój stosunek do muzyki jest taki, jaki zawsze był, czyli niezwykle bliski. Obserwuję natomiast taki kołowrotek pokoleń, gdy kolejni ludzie kończą szkoły muzyczne, a grają niewiele inaczej, niż ci pierwsi. Podobnie się zmienia, czyli nie zmienia, ich publiczność. Proszę bardzo, szanuję to, mogę nawet uważać , że tak musi być. Ale sam wolę tworzyć coś żywego i swojego.

Waldemar Malicki - solista, kameralista, improwizator. Urodził się i dorastał w Lublinie. Ukończył z wyróżnieniem w 1982 roku Akademię Muzyczną w Gdańsku, a następnie (w latach 1982-83) doskonalił umiejętności w Wiedniu. Z Jackiem Kęcikiem założył Filharmonię Dowcipu, z którą wielokrotnie wystąpił w TVP I i II. Laureat telewizyjnego „Wiktora” , „Telekamery” i wielu innych nagród.

JUBILEUSZ 10-lecia Filharmonia Dowcipu: 8 stycznia 2017, godz. 16:00, Centrum Spotkania Kultur

Sylwia Hejno

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.