Jak wychować geniusza i miliardera? Rozmowa z neuroedukatorką, Angeliką Talagą

Czytaj dalej
Fot. www.pixabay.com
Dorota Witt

Jak wychować geniusza i miliardera? Rozmowa z neuroedukatorką, Angeliką Talagą

Dorota Witt

- Nasze mózgi są stworzone do nauki, ale to, co za uczenie uznaje szkoła systemowa z neurobiologicznego punktu widzenia z uczeniem nie ma wiele wspólnego – mówi Angelika Talaga, neuroedukatorka.

Chcąc zajmować się rozwojem dzieci poprzez edukowanie rodziców wyjechała pani do Londynu i stworzyła dla siebie zawód, którego nie było: neuroedukatorka.

Z jednej strony to z powodu mojej nonkonformistycznej natury - praca dla kogoś byłaby dla mnie trudna do przełknięcia, nie znalazłam też istniejącego zawodu, w którym mogłabym się prawdziwie spełniać. Z drugiej strony – wynikało to z chęci bycia kimś pomiędzy Leonardem da Vinci a… moim tatą. Tak samo jak to, że da Vinci był genialny w wielu dziedzinach, inspirowało mnie to, że mój tata miał szeroką wiedzę i zachęcał mnie swoim przykładem do ciągłego rozwoju. Jako nastolatka zaczęłam szukać informacji o technikach samoedukacji. Niezależnie od tego, na jakie źródło informacji trafiałam, powtarzało się hasło, że malutkim dzieciom ta nauka przychodzi łatwiej, że ich mózgi są nieporównywalnie bardziej chłonne. Zaczęłam gromadzić informacje na temat edukacji i rozwoju dzieci, zrobił się z tego pokaźny zbiór, na bazie tej wiedzy stworzyłam bloga, bo po rady zaczęli do mnie przychodzić znajomi, którym zależało na rozwoju swoich dzieci. Wychowałam się w Bydgoszczy, studiowałam w Poznaniu i mieszkałam tam przez 10 lat. Decyzję o wyjeździe do Londynu podjęliśmy rodzinnie - dawał nam wiele możliwości rozwoju kariery. Tu kontynuowałam edukację w zakresie neurobiologii edukacyjnej na UCL, tu też zaczęłam współpracę z CEN (Centrum Neurobiologii Edukacyjnej w Londynie). W Polsce (póki co) studiowanie tej dziedziny wiedzy nie jest możliwe. Ale teraz wraca i być może przyczynię się do tego, by powstał tu taki kierunek studiów podyplomowych czy nawet magisterskich.

Wszyscy jesteśmy przekonani, że każdy powinien umieć czytać i interpretować to, co czyta, wiedzieć, że określone rzeczy da się matematycznie wyliczyć, znać zarys historyczny, wiedzieć, jak i gdzie szukać potrzebnych informacji. Wszyscy chcemy mieć samodzielnie myślące dzieci. Niestety ucząc je w systemowej szkole działamy wbrew tym wszystkim zamierzeniom.

Trwają wakacje, a my będziemy rozmawiać o edukacji. Co za pomysł!
Mamy wakacje tylko od szkoły, od edukacji nie ma wolnego, bo każdy z nas uczy się nieustannie. Wakacje, o których myślimy to konstrukt społeczny, który utrwala szkoła funkcjonująca w modelu pruskim. Czytałam kiedyś o ciekawych doniesieniach, według których dzieci (niezależnie od etapów rozwojowych mózgu) robią skok rozwojowy właśnie w czasie wakacji, a nie w roku szkolnym. Wielu nauczycieli ma szansę to zjawisko zaobserwować - we wrześniu do szkół wracają odmienieni uczniowie, którzy więcej rozumieją, więcej potrafią, efektywniej wykorzystują swoje umiejętności w praktyce. Dlaczego tak się dzieje? Mam własną hipotezę: w czasie wakacji dzieci są wolne, robią, co chcą, jak chcą, szukają rozwiązań problemów czy wyzwań, na które są aktualnie gotowe. Tym skuteczniej, że nie utożsamiają zdobywania wiedzy w czasie wakacji z nauką, która wszystkim nam kojarzy się z ławką, niewygodnym krzesłem, wertowaniem książki czy robieniem notatek. Tymczasem dla naszego mózgu wszystko jest nauką. O tym, z jakim skutkiem i w jakim tempie się uczymy, decyduje między innymi to, czy czujemy potrzebę zdobycia danej wiedzy, czy wierzymy, że będziemy mieli okazję wykorzystać ją w przyszłości. Jeśli zmusimy dzieci do nauki jakiegoś zagadnienia, osiągnięcie poziomu wiedzy wystarczającego do egzaminu może zająć, przypuśćmy, trzy miesiące. Wiedza wystarcza owszem do czasu testu, ale później i tak umyka. Jeśli tego samego zagadnienia uczeń chce się nauczyć sam, jeśli samodzielnie szuka informacji na dany temat, może nauczyć się tak samo obszernego materiału w trzy tygodnie (a może i trzy dni), dodatkowo potrafiąc wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Nie o to oczywiście chodzi, by zrezygnować z edukacji i naszej chęci przekazania dzieciom wiedzy, ale mamy mieć poczucie, że te 15 lat spędzonych w szkole mogłoby się zmieścić w trzech latach prawdziwie efektywnej edukacji; wakacje mogłyby trwać i osiem miesięcy, a efekty kształcenia mogłyby być lepsze niż obecnie w systemowej szkole.

Jak wychować geniusza i miliardera? Rozmowa z neuroedukatorką, Angeliką Talagą
Nadesłane Angelika Talaga jest neuroedukatorką, popularyzatorką nauki, daje wykłady na temat pracy mózgu, jest autorką podcastów dla rodziców na ten temat, współpracuje, m.in., z Centrum Neurobiologii Edukacyjnej w Londynie

Wraca pani do swojego kontrowersyjnego hasła, że szkoła to marnowanie najlepszych lat życia dziecka...
Ono może i było kontrowersyjne, kiedy zaczynałam, w 2011 roku. Dziś wcale go za takie nie uważam. Więcej nawet - sądzę, że osoby, które to hasło wciąż bulwersuje, nie mają dostępu do rzetelnej wiedzy na temat edukacji i rozwoju mózgu albo nie chcą się nad tą wiedzą pochylić. Tymczasem wszyscy empirycznie wiemy, że w systemowej szkole marnujemy czas. Wiemy, bo znamy doświadczenia wielu roczników absolwentów szkół, którzy dziś jak przez mgłę pamiętają to, czego uczyli się w szkole. I nigdy wiedzy potrzebnej do zaliczenia sprawdzianu nie wykorzystali. W szkole skupiamy się na przekazaniu wiedzy potrzebnej do egzaminów, wystarczy więc zakuć, zdać i niestety zapomnieć. I owszem, myślę, że wszyscy zgadzamy się co do tego, że dzieci powinny zdobyć jakąś wiedzę bazową, tak, by - często już na własną rękę, według swoich zainteresowań i potrzeb - mogły do tej podstawowej wiedzy nadbudowywać kolejne zasoby informacji i umiejętności. Wszyscy jesteśmy przekonani, że każdy powinien umieć czytać i interpretować to, co czyta, wiedzieć, że określone rzeczy da się matematycznie wyliczyć, znać zarys historyczny, wiedzieć, jak i gdzie szukać potrzebnych informacji. Wszyscy chcemy mieć samodzielnie myślące dzieci. Niestety ucząc je w systemowej szkole działamy wbrew tym wszystkim zamierzeniom.

A co w zamian? Co zakłada edukacja alternatywna?
Systemy edukacji alternatywnej mają, mówiąc w skrócie, przynieść lepsze efekty edukacyjne niż te, które uczeń zdoła wypracować w szkole systemowej. A w szkole systemowej „uczenie” polega na wysłuchaniu nauczyciela, zapamiętaniu zaprezentowanej treści, wykonaniu ćwiczeń i zaliczeniu sprawdzianu. Z neurobiologicznego punktu widzenia ten proces z uczeniem nie ma wiele wspólnego. Systemy alternatywne nie tylko służą zapamiętaniu wiedzy, ale i jej zrozumieniu - uczymy się wyciągać wnioski, szukać powiązań między znanymi już faktami z różnych dziedzin wiedzy. Uczeń ma być w stanie nie tylko użyć nowej wiedzy, ale i mieć świadomość, że dzięki niej może sięgać do coraz bardziej skomplikowanych treści.

Spójrzmy na szkołę, jaką znamy: dzwonek, który kończy i zaczyna lekcje oraz przerwy, ławki dla uczniów ustawione naprzeciwko biurka nauczyciela, co ma od razu pokazywać miejsce w szkolnej hierarchii i sztucznie budować wiarę w potęgę autorytetu. Lekcje trwające 45 minut, wiedza podzielona sztucznie na przedmioty, co utrudnia wnioskowanie i rozumienie powiązań między faktami. W prawdziwym świecie dziedziny wiedzy się przenikają i uzupełniają, nie da się wskazać naturalnej granicy między biologią a chemią, a szkoła to niestety robi. Dalej - dzieli uczniów według wieku, bo system zakłada, że ci, którzy urodzili się w tym samym roku, będą w tym samym momencie gotowi na przyswojenie np. wiedzy na temat ułamków. Więcej nawet - że wszyscy potrzebują na przyswojenie tej wiedzy dokładnie trzy lekcje. Jak ktoś złapał, super, jak nie - jedziemy dalej z programem. Dziecko, które ma zaległości, bez wiedzy o ułamkach nie zrozumie kolejnych zagadnień i problemy będą się piętrzyły. Jeśli nie nadrobi materiału we własnym zakresie (a często uczeń nie ma świadomości, że wystarczą dodatkowe ćwiczenia i cierpliwy nauczyciel, by sobie z ułamkami poradzić), już nigdy nie pomyśli o sobie: mogę być dobry z matematyki. Pomyśli raczej: jestem matematycznym głąbem, więc pewnie jestem humanistą. I skupi się na innych przedmiotach, spisując matmę na straty. Zatem systemy alternatywne mają z założenia likwidować bariery utrudniające dzieciom samodzielne uczenie się. W alternatywnej szkole szanuje się autonomię dziecka, daje się mu możliwość popełniania błędów, nie ma w niej dzwonków, odchodzi się od sztucznego podziału wiedzy na przedmioty. Nie ma też cząstkowego oceniania, rutynowego testowania uczniów i stresującego odpytywania przy tablicy, bo te praktyki służą tylko tabelkom analizowanym w kuratorium, nie przyczyniają się do lepszego przetwarzania wiedzy. Gdy usuniemy te sztuczne barier, dzieci uczą się niemal same, bo nasze mózgi do tego są stworzone.

A gdy już wiemy, jak wychować geniusza, mamy gwarancję sukcesu?
Kiedy starałam się rozkręcić własną firmę, musiałam nauczyć się być przedsiębiorczą (a każdy może się tego nauczyć!). Zdałam sobie sprawę, że nawet jeśli już wychowamy geniusza, a więc damy dziecku możliwości wszelkiego rozwoju, wciąż może się okazać, że nie będzie miało narzędzi, by poradzić sobie w życiu i osiągnąć ten osławiony sukces. Prócz rozległej wiedzy i gotowości ciągłego kształcenia się, potrzebujemy umiejętności zarządzania pieniędzmi, bo jest to narzędzie, które samo w sobie może stać się naszym problemem lub rozwiązaniem. Zajęłam się więc zagadaniem edukacji finansowej i przedsiębiorczej dla dzieci. Żyjemy w takim systemie ekonomicznym, w którym pieniądze są niezbędne do życia. Możemy założyć, że kiedy dorosną nasze dzieci i one będą potrzebowały pieniędzy. Muszą więc umieć tymi pieniędzmi zarządzać, muszą mieć wiedzę, co z tymi środkami można robić, bo przecież nie tylko zarabiać i wydawać (zresztą zarabiać i wydawać też przecież można na miliony sposobów).

Kiedy sama zdobywałam wiedzę z zakresu ekonomii i finansów, obudził się we mnie bunt - zaczęłam szukać odpowiedzi na pytanie: dlaczego trzymamy dzieci jak pod kloszem, chroniąc je przed informacjami na temat pieniędzy? Mawiamy, pewnie w dobrej wierze: jak będziesz mieć swoje pieniądze to pogadamy. Przy takim podejściu wręczenie dziecku skarbonki i kieszonkowego może dać nawet odwrotny skutek. Wyrośnie nam 25-latek, który oto dostanie na konto pierwszą wypłatę i pierwszy raz stanie przed zadaniem dysponowania swoimi pieniędzmi. Nie mając pojęcia, jak się do tego zabrać, będzie popełniał błędy, czasem bardzo bolesne. I będzie miał do tego prawo. Tyle że te błędy mogą być kosztowne i brzemienne w skutki, operuje przecież nie kilkudziesięcioma złotymi kieszonkowego, a tysiącami złotych, za które ma się utrzymać. Może część zaoszczędzić, część zainwestować, ale jak? Nie wie. Podejmując decyzje finansowe bez rozumienia konsekwencji kończy się tak, że młodzi ludzie się zadłużają, czując, że mają wiele – konsumują, kupują na raty i biorą abonamenty. Statystyki pokazują, jak młodzi ludzie radzą sobie z kolejnymi obciążeniami finansowymi - co czwarty dłużnik notowany w Krajowym Rejestrze Długów ma mniej niż 36 lat. Za mało mówimy z małymi dziećmi o pieniądzach.

Młody człowiek, który odbył już te wszystkie podstawowe lekcje finansowe w dzieciństwie, ma możliwość do podejmowania ambitniejszych decyzji i budowania kapitału od momentu, gdy wejdzie w dorosłość. Tak rodzi się milioner, bo milioner to osoba, która lepiej rozumie naturę pieniądza i potrafi się tym narzędziem biegle posługiwać.

W szkole się przedsiębiorczości nie nauczą, ale jak od rodziców, skoro nie poprzez skarbonki i kieszonkowe?
Skarbonki i kieszonkowe to nie są złe pomysły, trzeba je tylko mądrze dopracować. Jeśli damy dziecku skarbonkę, którą trzeba rozbić, chcąc wyjąć z niej pieniądze, może nauczymy je oszczędzać na określony cel, ale to przydatna umiejętność jedynie z punktu widzenia dorosłego. Jeśli damy dziecku transparentną skarbonkę, z której w każdej chwili może wyjąć pieniądze, wtedy otwierają się przed nim możliwości prawdziwego zarządzania. Warunek jest taki, że samo decyduje o tym, jak, kiedy, na co i ile wyda. Niech samo podejmie decyzję, czy pożyczyć dychę bratu - odda mi, czy nie? Naliczyć mu odsetki czy nie? Czy starczy mi na deskę, na którą zbieram, jeśli mu pożyczę? Niech znajdzie odpowiedzi na te pytania.

Niech samo wybierze, czy chce kupić już, teraz, od razu tanią zabawkę kiepskiej jakości czy poczeka i zaoszczędzi na coś porządniejszego. Niech poczuje konsekwencje, gdy ta tania zabawka się zepsuje. Niech poczuje, jakim wyzwaniem jest zwrot w sklepie nieudanego zakupu. Jeśli maluch pieniądze oszczędzane na konsolę, wyda na kino, konsekwencje będą mniejsze niż wtedy, gdy 25-latek wyda na festiwal pieniądze, które miały pójść na nową pralkę. Boli inaczej, a lekcja ta sama. Z czasem tych skarbonek może być więcej, sami mamy przecież często kilka kont na różne cele. Ważne, by dziecko dysponowało swobodnie swoimi pieniędzmi. By rozmawiać z nim o konsekwencjach i możliwościach, ale nie chronić za wszelką cenę przed błędem, bo to właśnie te błędy finansowe uczą nas finansowych konsekwencji i pokazują zasady. Podobnie z kieszonkowym. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdego stać na to, by np. dać każdemu dziecku po 100 zł miesięcznie. Spróbujmy inaczej. Siądźmy całą rodziną i policzmy, ile z domowego budżetu przeznaczamy w perspektywie tygodnia czy miesiąca na kolejne potrzeby dziecka, np. przybory szkolne, ubrania, przekąski, kosmetyki, rozrywkę. Wybierzmy jedną z tych kategorii i oddajmy ją we władanie dziecku. Powiedzmy, że wyszło nam, że miesięcznie na przekąski wydajemy 130 zł. Dajmy więc tę kwotę dziecku, stawiając jasne zasady: ty dysponujesz tą kwotą i nie możesz już prosić rodziców o pieniądze na ten cel. Dziecko decyduje, jak, kiedy i na co wyda pieniądze. I samo zmierzy się z konsekwencjami tych decyzji: czy kupi od razu słodycze, które szybko zje z kolegami i zostaną mu domowe ciacha; czy nie wyda ani złotówki, pieniądze zaoszczędzi, bo zbiera np. na kurs nurkowania, a w zamian codziennie będzie robił sobie kanapki do szkoły.

Z biegiem czasu możemy oddawać dzieciom kolejne kategorie. Przy tym systemie okaże się, że 15-16 latkowi możemy wręczyć 500 zł kieszonkowego bez uszczerbku na domowym budżecie, a ono samo kupi przybory szkolne, ubrania, książki. Okaże się, że doskonale poluje na promocje, że kupi coś w outlecie albo sprzeda swój stary plecak, by kupić sobie nowy, wymarzony. Nauczy się w ten sposób prawdziwie zarządzać swoim budżetem, doceniać wartość pracy czy wartość pieniądza. A młody człowiek, który odbył już te wszystkie podstawowe lekcje finansowe w dzieciństwie, ma możliwość do podejmowania ambitniejszych decyzji i budowania kapitału od momentu, gdy wejdzie w dorosłość. Tak rodzi się milioner, bo milioner to osoba, która lepiej rozumie naturę pieniądza i potrafi się tym narzędziem biegle posługiwać.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.