Jestem kobietą ratownikiem TOPR. Musiałam udowodnić, że się nadaję

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś/ Polska Press
Maria Mazurek

Jestem kobietą ratownikiem TOPR. Musiałam udowodnić, że się nadaję

Maria Mazurek

Ewelina Zwijacz-Kozica uparła się i osiągnęła swój cel. Jest pierwszą od trzech dekad kobietą, która pracuje jako ratownik TOPR. Opowiada nam o swojej wielkiej niechęci do miasta i miłości do gór.

Trudno jest być kobietą ratownikiem TOPR?
A trudno jest być kobietą - dziennikarzem?

Praca dziennikarza nie wymaga siły fizycznej.
Z tym nie mam problemu. Jestem w stanie zrobić w zasadzie wszystko to, co moi koledzy. Jeśli czuję, że w czymś idzie mi gorzej, to pracuję nad tym. Zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę. Trudność polegała na czymś innym: na kobiety patrzy się mniej przychylnie. Ale tak jest wszędzie.

Głupie żarty, lekceważenie?
Raczej to, że trzeba silniej zapracować sobie na zaufanie i szacunek współpracowników. Mam silny charakter, więc zaparłam się. Teraz nie mam już problemów z kolegami z TOPR, przeciwnie - wśród nich mam wielu fantastycznych znajomych. Ale na początku musiałam wykazać się grubą skórą i dużym dystansem. Pokazałam, że się nadaję.

Zanim została Pani pierwszą od 30 lat ratowniczką TOPR-u, stoczyła Pani bój o to, żeby w ogóle zostać przyjętą na staż.
Za pierwszym razem odmówiono mi, mimo że zaliczyłam wszystkie testy. Argumentowano, że jestem konfliktowa (owszem, mam silną osobowość, ale w górach mi to pomaga), że do TOPR-u wprowadzał mnie mój tata (wielu ratowników było wprowadzonych przez braci, ojców, wujków). Ale zmienił się zarząd i w końcu zostałam przyjęta. Pamiętam jak dziś dzień ślubowania - październik 2013 roku. Wkrótce - mam nadzieję -będę mieć w TOPR koleżankę. A poza tym - odciągnie nieco ode mnie uwagę.

Nieco przetarła jej Pani szlak.
Na pewno było jej łatwiej. Nie budzi też takiej sensacji, jaką budziłam ja. Ta praca sprawia mi tyle satysfakcji, że ciężko by mi było z niej zrezygnować. Nie mówię tylko o satysfakcji z ratowania ludzi. Ważne jest też to, co robimy podczas szkoleń, akcji edukacyjnych. Teraz jedziemy z mężem na Suwalszczyznę, uczyć dzieci. Dobrze, że TOPR i GOPR włączają się w takie akcje. Osiemdziesiąt albo dziewięćdziesiąt procent wypadków w górach wynika z błędów turystów.

Miasto mnie przytłaczało. Zrozumiałam, że moje miejsce jest w górach

Panią też kiedyś ratował TOPR, zanim wstąpiła Pani w jego szeregi.
Precyzyjniej - ratowała mnie Horska Zachranna Sluzba, bo to było w słowackich Tatrach, z 10 lat temu. Odpadłam z kawałem skały. Byłam o krok od tragedii. Ten wypadek dużo mnie nauczył. Kiedyś bardziej się napinałam, bywałam bardzo ambitna. Teraz umiem odpuszczać. Dwa lata temu brałam udział w akcji - zaginął 17-letni zakopiańczyk. Widok jego zwłok, mocno mną wstrząsnął. To zostaje w głowie, szczególnie że jestem matką - moja córka, Ola, ma 11 lat.

Jako matka jest Pani bardziej ostrożna?
Przy każdej akcji ratowniczej kierownik szacuje ryzyko. Robimy, co możemy, żeby ratować turystów, ale musimy myśleć też o swoim bezpieczeństwie. Nie mam poczucia, że stąpam po cienkim lodzie. Ale za każdym razem pojawia się strach. Staram się nie wychodzić w góry z kimś skłócona. I wiem, że moi rodzice, mój mąż (który też jest ratownikiem TOPR) martwią się o mnie, gdy jestem w górach. Tak samo ja martwię się o męża czy o tatę. Moja pierwsza akcja ratunkowa - a pierwsze poważne akcje zapamiętuje się zazwyczaj najlepiej - była właśnie związana z moim ojcem. To była zima, byłam jeszcze wtedy na stażu kandydackim w TOPR. Lawina w żlebie Marcinowskich zabrała trzech narciarzy skiturowych: dwie kobiety i mężczyznę. Dowiedziałam się, że na miejscu, przez przypadek, znalazł się mój ojciec. Był akurat w okolicy na samotnej wyciecze. Odkopał z lawiny jedną kobietę. Drugiej nie udało się uratować. Pamiętam ten strach o tatę. Mało nie dostałam zawału. Do dziś jak jestem w tym rejonie, czuję niepokój.

W okolicach świąt w Tatrach doszło do serii wypadków. Co się stało? Zwykły przypadek?
To nie był przypadek, a ignorancja turystów. Były, paradoksalnie, wyśmienite warunki, piękna pogoda, okres świąteczny. Ludzie przyjechali i chcieli po górach pochodzić. A po pierwsze, wciąż pokutuje pogląd, że Tatry są niskie, łatwe i dostępne dla każdego. I te góry lekceważą. Po drugie, w zdobywaniu szczytów jest coś takiego, że niełatwo jest zrezygnować. Jako przewodnicy górscy często bijemy się z myślami, bo widzimy, jak klientom zależy. Bywa, że rok zbierali pieniądze, żeby tę wyprawę opłacić. I jak takiemu człowiekowi powiedzieć: „przykro mi, zawracamy”?

Ale mówi to Pani?
Mówię. Muszę.

Turyści nie zabierają też w góry odpowiedniego sprzętu?
Nie zabierają go albo nie umieją się nim posługiwać. Wciąż większość osób ginących pod lawinami nie ma ze sobą detektora, a wypożyczenie „lawinowego ABC” - czyli detektora, łopatki i sondy - to koszt 30 czy 40 złotych dziennie. Jak na coś, co może uratować życie, to niewiele. A ostatnio ponad 100 turystów żądało od TOPR-u pomocy, bo utknęli na asfaltowej drodze z Morskiego Oka. Zdziwiło ich, że o 18 jest już ciemno i nie jeżdżą konie. Wielkie zdziwienie, że w zimie o godz. 18 ktoś wyłącza światło!

To akurat zabawna historia.
Mnie już takie rzeczy nie śmieszą i nie dziwią. Zanim zostałam ratownikiem, pracowałam w administracji TOPR-u, m.in. odpowiadając na dziwne pytania turystów.

Jakie?
Na przykład ktoś, kto wybierał się na trasę z łańcuchami pytał, gdzie może wypożyczyć te łańcuchy? Albo czy skoro grzmi na dole, to na górze też może być burza?

Może trzeba zamykać na zimę szlaki jak w Tatrach słowackich?
Równie dobrze moglibyśmy zamykać autostrady i drogi szybkiego ruchu - na nich dopiero zdarza się mnóstwo wypadków. To absurd.

Autor: Maria Mazurek

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.