Jestem mamą. Pracuję. A jaką ty masz supermoc?

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Agnieszka Goździejewska-Stawowa

Jestem mamą. Pracuję. A jaką ty masz supermoc?

Agnieszka Goździejewska-Stawowa

Na powrót do pracy możesz przygotować swoje dzieci i swojego męża. Siebie możesz przygotować na to, że nie wszystko może pójść tak, jak zaplanowałaś. Ale wyjścia nie ma, kiedy kończy się urlop, trzeba stanąć na wysokości zdania!

Wracam do pracy. To było dla mnie oczywiste: kończy się mój roczny urlop macierzyński i wracam do obowiązków zapisanych w umowie o pracę. W ramach „dodatkowego wolnego” odbieram zaległy urlop i szykuję się do łagodnego przejścia z życia strażniczki domowego ogniska do statusu pracownika - mamy, która „jakoś godzi to wszystko”.

Szykuję się do łagodnego wpłynięcia w wir pracy. A to, ile razy przy tym wyląduję na mieliźnie albo trzasnę o wystające skały - to już mój problem. Jakoś muszę sobie z nim poradzić. Bo takie już jesteśmy - my, matki Polki pracujące, co żadnej pracy się nie boją, mają siłę konia pociągowego i są jak sąsiadki z Wisteria Lane - gotowe na wszystko.

Kiedy jest ten czas?

Polskie prawo mówi o tym, że mama, która pracuje na etacie, może wrócić do pracy 26 tygodni po urodzeniu dziecka (i wtedy otrzymuje pełne wynagrodzenie), albo wraca do pracy po roku, a pracodawca wypłaca jej wtedy 80 procent pensji.

A jak roczny albo półroczny urlop macierzyński ma się do potrzeb dziecka?

Trudne i wymagające to być jak ta sarna przez 24 godziny na dobę i zrywać się na równe nogi z każdym płaczem, a nie kolejny deadline.
Tomasz Czachorowski/Polska Press Australijski psycholog, Steve Biddulph, pisze: "Jeżeli jest to możliwe, do ukończenia 3 lat, chłopiec powinien być pod opieką jednego z rodziców lub bliskiego krewnego"

Czy po tym czasie mama jest gotowa na oddanie dziecka pod opiekę komuś innemu? Australijski psycholog, Steve Biddulph w książce „Wychowanie chłopców” pisze wprost:

Jeżeli jest to możliwe, do ukończenia 3 lat, chłopiec powinien być pod opieką jednego z rodziców lub bliskiego krewnego.

Naprawdę nie czuję potrzeby udowadniania, że powrót do pracy po urlopie macierzyńskim to jedyna słuszna droga. Jeśli tylko jest to możliwe - nie tylko w przypadku chłopców - niech te mamy i ci ojcowie zostaną w domu dłużej razem ze swoimi maluchami. W pełni rozumiem i popieram rodziców, którzy opiekują się swoimi dziećmi do ich drugich czy trzecich urodzin. Ważna jest w tym wszystkim gotowość - gotowość matki i dziecka na to, żeby zmienić swoje życie.

Znam wiele mam i wiem, że gdy jedne będą musiały rozstać się ze swoimi dzieciakami i wrócić do pracy - będzie to najtrudniejsza decyzja w ich życiu, innym przyjdzie to z łatwością, a jeszcze inne zdecydują się odłożyć pracę zawodową i w pełni zająć się kształtowaniem nowego człowieka. I każda z tych mam będzie chciała zrobić to, co jej zdaniem będzie najlepsze dla niej i jej dziecka. A potrzebne będzie jej jedno - wsparcie.

To, czego potrzebuje matka, która decyduje o powrocie do pracy lub o pozostaniu z dzieckiem to wsparcie - ze strony rodziny, pracodawcy i państwa.

„Korporacyjny świat nie jest dla rodziców łaskawy - stwierdza Biddulph, by zaraz dodać. - Zawsze pozostają nam jakieś wybory i możemy pójść na kompromis.”

Ja zdecydowałam się na powrót do pracy z przyczyn ekonomicznych, bo co dwie pensje, to nie jedna. Jednak zawsze pozostanie we mnie wątpliwość, czy nie lepiej byłoby zrobić dłuższą przerwę w pracy i więcej czasu poświęcić dzieciom.

Jednak nie stać mnie było na pozostanie z nimi w domu. Wiedziałam też, że nie mam odpowiednich narzędzi, które zapewnią im odpowiedni rozwój. Miałam wrażenie, że mój roczny syn zaczyna się ze mną nudzić. Widziałam w moich chłopcach chęć odkrywania świata, ciekawość i odwagę, a w sobie czułam potrzebę powrotu między dorosłych.

Podjęłam decyzję i miałam wsparcie. To nie był tylko mój powrót do pracy. To była sprawa całej mojej rodziny.

Wszyscy gotowi? Można zaczynać?

A więc wracam do pracy. Czy jestem gotowa? Jestem przygotowana.

Przygotowałam na to Starszaka, który dzielnie wstaje rano i maszeruje ze mną: on - do przedszkola, ja - za biurko.

Przygotowałam Mniejszego. Wcześniej zabukowałam miejsce w żłobku i przyprowadziłam go tam dwa miesiące przed moim powrotem do pracy. Chciałam, żeby miał czas poznać nowy tryb dnia, nowych ludzi i nowe... zarazki. Zarazki poznał do tego stopnia, że z dwóch miesięcy adaptacji przechodził do żłobka zaledwie kilka dni. Resztę spędził w domu na odchorowywaniu i budowaniu odporności. Na szczęście miejsce spodobało mu się, więc teraz co rano z rozpędem maszeruje „do dzieci”.

Trudne i wymagające to być jak ta sarna przez 24 godziny na dobę i zrywać się na równe nogi z każdym płaczem, a nie kolejny deadline.
Tadeusz Klocek/Polska Press Do zakończenia karmienia potrzebne były: mnie - ogromne pokłady cierpliwości, a nam obojgu - poczucie bliskości i czułość

Zanim przekroczyliśmy próg żłobka, skończyliśmy też naszą mleczną drogę. Karmiony piersią Mniejszy przeszedł na dorosłe jedzenie, które z uśmiechem na ustach pochłania - ku uciesze rodziców, dziadków i opiekunek. Samo zakończenie karmienia trwało około dwóch miesięcy. Najpierw zmieniliśmy karmienie w ciągu dnia na stałe posiłki. Potem, co już było trudniejsze dla nas obojga, powoli wyciszałam karmienia nocne. Do zakończenia karmienia potrzebne były u mnie ogromne pokłady cierpliwości, a nam obojgu - poczucie bliskości i czułość. Gdy Mniejszy nauczył się zasypiać przytulony do mnie (a nie do piersi z mlekiem) i nie budził się odkładany do łóżka, oboje mogliśmy przesypiać całą noc.

W końcu przygotowałam też Pana Męża. „Musimy się ogarnąć - powiedziałam. - Potrzebna mi będzie twoja pomoc”. Może stwierdzenie „przygotowałam go” jest trochę na wyrost, bo zachowałam się jak despota nie znoszący sprzeciwu, ale - dzięki wspólnej pracy - przygotowaliśmy się na mój powrót do pracy.

Jak w zegarku

O 5.40 plumka budzik, który zaraz przestawiam, bo „jeszcze pięć minut” i otwieram jedno oko. Zanim zadzwoni po raz drugi, przyjdzie Starszak i zapyta:

- Mamo! A mogę się pobawić na stole, bo Mniejszy śpi?

Jak co dzień odpowiem:

- Tak, możesz, ale pamiętaj, żeby przed śniadaniem pozbierać klocki.

- Dobrze.

I idę do łazienki. Słyszę, jak Pan Mąż zaczyna się krzątać w kuchni. Nastawia w czajniku wodę na kawę i herbatę. Robię szybki prysznic, szybki make-up, włosy związuję, z szafy wyciągam przygotowane wcześniej ciuchy.

Jeszcze lekarstwo dla Mniejszego, które musi wziąć pół godziny przed śniadaniem. Podajemy je z Panem Mężem na zmianę.

Ścielimy łóżka, szykujemy ubrania dla dzieci, ogarniamy siebie. Wszyscy razem siadamy do śniadania, które przygotował Pan Mąż.

- Mamy 15 minut. Siódma pięć musimy wyjść - przypominam wszystkim, ale chyba tylko po to, żeby zmobilizować samą siebie, ale po chwili słyszę Starszaka:

- Tak jest, szefie!

Potem zostaje już tylko mycie zębów, pakowanie pudełek z obiadem do pracy, pieluszek i krótkich spodenek do żłobka, zakładanie butów, czapek (albo szukanie tych butów i czapek).

- A mogę wziąć moje Hot Wheelsy? - pyta Starszak.

- Tak - mówię, jeśli jest piątek, a jeśli nie - dodaję: pójdziemy z nimi do przedszkola, a potem ci je przechowam.

I ruszamy. Startujemy w układzie jeden rodzic - jedno dziecko. Jeszcze buziaki na do widzenia i słowa „Kochamy Was” na pożegnanie.

W przedszkolu poranne dzień dobry z Panem Rysiem, który maluje ścianę, albo przycina żywopłot, zmiana butów na kapcie, ostatnie przytulasy.

Za biurkiem jestem punktualnie.

Pokonać demony

I co? Ciężko tak na początku?

Oprócz nowych funkcji, które muszę poznać i schematu pracy, w który muszę się wdrożyć, wcale nie jest trudno.

Trudne i wymagające to być jak ta sarna przez 24 godziny na dobę i zrywać się na równe nogi z każdym kwileniem, płaczem, czy zbyt długą ciszą, która oznacza, że dziecko świetnie się bawi, a ciebie czeka sprzątanie skutków tej świetnej zabawy. Trudne jest zrozumieć, co znaczy ten jeden konkretny płacz u człowieka, który nie komunikuje się w żaden inny sposób, a nie - wykonanie polecenia, które przychodzi mailem albo stworzenie raportu. Trudne jest znalezienie czasu, żeby wypić ciepłą kawę, gdy zajmujesz się dzieckiem, a nie kolejny deadline.

Dlatego, gdy mam dwójkę dzieci, które dzień spędzają w placówkach z obcymi ludźmi, którym musiałam zaufać, gdy chcę przy tym dobrze wykonywać swoją pracę i mieć w miarę ogarnięty dom, wiem, że nigdy wszystko nie będzie zrobione w stu procentach. Zawsze coś będzie ważniejsze, coś będzie wymagało więcej czasu i uwagi. Sęk w tym, by odpowiednio poukładać priorytety i nie przejmować się drobiazgami.

Trudne i wymagające to być jak ta sarna przez 24 godziny na dobę i zrywać się na równe nogi z każdym płaczem, a nie kolejny deadline.
Mariusz Kapala/Polska Press Sęk w tym, by odpowiednio poukładać priorytety i nie przejmować się drobiazgami.

Bo my matki Polki pracujące, chciałybyśmy być idealne: nigdy nie podnieść głosu na dziecko i zamiast posadzić je przed telewizorem, spędzić z nimi czas kreatywnie, w pracy chcemy spełniać swoje ambicje, a nie byle jak kończyć projekt, który musi być zamknięty do jutra. Chcemy przy tym być piękne i zadbane, wypoczęte i radosne. Seksowne, uwodzicielskie i intrygujące dla swoich partnerów. Chcemy mieć domy jak z katalogów i potrafić piec ciasta, jak nasze babcie.

Ale tak naprawdę potrzeba nam tylko jednego: poczucia, że to, co robimy, po prostu robimy dobrze. Nie najlepiej, ale po prostu DOBRZE.

Dobre słowa, straszne chwile

- Tato..? - pyta Starszak. - A wiesz, co u mamy w pracy jest najfajniejsze?

- Co? - pyta Pan Mąż zaciekawiony.

- Taka maszyna do kawy - mówi Mój Młody Powiernik. - Tak mama powiedziała.

Oprócz nowego ekspresu do kawy pierwszy tydzień w pracy miał też kilka innych pozytywnych zaskoczeń. Przyjemnie było usłyszeć, że „nareszcie ktoś się tu uśmiecha”, zobaczyć, że ktoś dawno niewidziany cieszy się na twój widok.

A to, że jednego dnia dzwoni telefon z jednej placówki z informacją o tym, że dziecko źle się czuje, to moja sprawa. A to, że kolejnego dnia przez telefon słyszę, że w drugiej placówce dziecko ma gorączkę, to też moja sprawa. Mój stres, moje nerwy, mój bieg do tramwaju, mój sprint do biurka, bo z nerwów zapomniałam kluczy, moje obolałe ramiona, gdy niosę moje osłabione dziecko. I dobra wola przełożonego, który mówi „idź”, dobra wola kolegi, który zamieni się na dyżur.

Trudne i wymagające to być jak ta sarna przez 24 godziny na dobę i zrywać się na równe nogi z każdym płaczem, a nie kolejny deadline.
123rf Trudne i wymagające to być jak ta sarna przez 24 godziny na dobę i zrywać się na równe nogi z każdym płaczem, a nie kolejny deadline.

I z tym wszystkim muszę się liczyć. Z chorobami dzieci, z tym, że kiedyś będę musiała odebrać je później niż zwykle, bo będzie w pracy obsuwa, spotkanie albo szkolenie, że będę miała dla nich czas tylko rano, po południu i w weekendy (i to nie całe). Że będę się modlić, żeby szybko poszły spać, bo padam na pysk, a mam artykuł do przygotowywania albo stertę niewyprasowanych ubrań. Że będę się winić za to, że za długo pracuję i zbyt mało poświęcam im czasu.

Że czas będzie mi uciekał między palcami. Zawsze będę stać w rozkroku. Dlatego moim zadaniem będzie nie stać mocno na dwóch nogach i nie przewrócić się.

Cała naprzód!

Jednego jestem pewna. Że moje plany zawsze będą mogły ulec zmianie. Że będę jechać na dworzec w dzień urlopu i planowanego wyjazdu, a kasjerka z wyrzutem spojrzy na mnie, gdy powiem, że chcę zwrócić te bilety w tę i z powrotem, a PKP za zwrot potrąci piętnaście procent.

Jestem też pewna, że nie zmienię decyzji, które już podjęłam, że za wszystkie moje decyzje ponoszę pełną odpowiedzialność. Bo jestem matką Polką, kobietą pracującą, co żadnej pracy się nie boi, gotową na wszystko.

Pracuję i jestem matką - a jaka jest twoja supermoc?

Agnieszka Goździejewska-Stawowa

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.