Kariery złamane procesami
Sąd Najwyższy uznał, że Jacek Szczot, były wiceminister rozwoju w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, nie wyłudził bonów na paliwo. Procesy trwały 10 lat.
Wyjaśnienia składane śledczym, procesy sądowe, wyrok skazujący i uniewinnienia. Tak wyglądała ostatnia dekada życia Jacka Szczota.
W 2007 roku prokuratura zaczęła badać, czy Jacek Szczot, który jeszcze miesiąc wcześniej był wiceministrem rozwoju regionalnego w poprzednim rządzie PiS, wyłudził dopłaty unijne.
Jako współwłaściciel ponad 160 hektarów ziemi otrzymywał, w latach 2002 - 2004, wraz ze wspólnikiem, bony paliwowe. Problem w tym, że według ustaleń policji i śledczych, bony Szczotowi się nie należały. Był co prawda współwłaścicielem ziemi, ale uprawiał ją rolnik spod Kraśnika i to on miał korzystać z bonów.
10 lat w sądzie
Po rocznym śledztwie prokuratura postawiła Szczotowi zarzuty wyłudzenia bonów. Chodziło w sumie o jakieś 17,5 tysiąca złotych. Postępowanie śledczych, a potem proces sądowy usunęły Szczota z życia publicznego. Nie widać go było ani w polityce lokalnej, ani krajowej. Inni politycy nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Jacek Szczot wrócił do pracy na KUL.
Sam zainteresowany od początku mówił, że padł ofiarą „nagonki”, „prowokacji politycznej”, a cała sprawa jest „kłamliwą kampanią oszczerstw”.
W 2012 roku Jacek Szczot został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. To jeszcze bardziej popsuło jego opinię w środowisku politycznym. Złożył apelację. Na kolejny wyrok musiał czekać cztery lata. Pod koniec 2016 r. sąd w Kraśniku go uniewinnił.
Wydawało się, że to zakończy sprawę, bo wyrok był prawomocny. Tyle że prokuratura też się nie poddawała. Wniosła kasację, a tę Sąd Najwyższy właśnie uznał za bezzasadną. Jacek Szczot został oczyszczony z wszelkich zarzutów.
Nie udało nam się w czwartek z nim porozmawiać, ale w mediach mówił: - Trudno powiedzieć, czy po dziesięciu latach potrafię się cieszyć z tego orzeczenia. Od początku byłem przekonany o prawidłowości mojego postępowania i wytykałem błędy w postępowaniu prokuratury. Te wyroki wskazują, że śledczy w żaden sposób nie udowodnili mi popełnienia przestępstwa. Po kilku latach nieustannego życia tą sprawą, jeżdżenia na rozprawy i przesłuchań mogę powiedzieć tylko tyle, że prokuratura poniosła zatrważającą porażkę.
Były wiceminister rozwoju nie jest jedyną osobą publiczną, której wieloletni proces złamał karierę. Podobne sprawy można wyliczać długo.
Ważny policjant w celi
W 2001 roku o godz. 6 rano w mieszkaniu Władysława Szczeklika, komendanta policji w Białej Podlaskiej, zadzwonił domofon. Przyszli do niego funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa i prokurator.
Szczeklik szybko dowiedział się, że Paweł P. (znany policji właściciel lombardu przy ul. Lubartowskiej w Lublinie) zeznał, że wręczał komendantowi łapówki. Szczeklik miał się połakomić na kamerę, telewizor, walkmana i złote kolczyki. Wszystko było warte w sumie 9 tysięcy złotych.
Nie pomagały tłumaczenia, rozbieżności w zeznaniach i datach ani to, że Paweł P. mylił się, opisując komendanta. Szczeklik trafił do aresztu i usłyszał zarzuty. Groziło mu 10 lat więzienia. W areszcie szybko rozeszło się, że za kratki trafił „ważny pies”.
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że Szczeklik miał lada moment awansować. Był typowany na komendanta wojewódzkiego. Oskarżenie złamało mu karierę.
Po 7 latach sąd uniewinnił policjanta, a sędzia Artur Makuch mówił:
Już sam opis sytuacji jest kuriozalny. Wysoki rangą funkcjonariusz policji przychodzi do lombardu, ujawnia się przed przypadkowymi osobami wyłudzającymi sprzęt, przyjmuje przedmioty, które zostały wyłudzone i są łatwo rozpoznawalne.
Ze względu na tę sprawę Władysław Szczeklik do policji już nie miał powrotu. Kiedy trwał proces, wynajmował się do najprostszych prac. Na przykład wyrzucał gnój z obory.
W 2010 roku policjant przeszedł na emeryturę, a rok później sąd przyznał mu 400 tysięcy złotych odszkodowania. Zapłacił je Skarb Państwa. - Nadal odreagowuję tę sprawę - przyznał nam Szczeklik niemal równo rok temu.
Żart czy łapówka?
Przypadek Mariusza Deckerta trochę się różni od przytoczonych wyżej, bo sprawa aż tak mocno nie zachwiała jego życiem zawodowym, ale i tak kilka lat spędził w sądach.
W czerwcu 2004 r. Deckert był szefem kancelarii Andrzeja Pruszkowskiego, prezydenta Lublina. W tym czasie spółka Echo Investment starała się przekonać miejskich radnych do zmiany planu zagospodarowania przestrzennego górek czechowskich, gdzie firma planowała postawienie galerii handlowej.
To była trudna sprawa i wśród radnych rodziła opór. Właśnie w 2004 roku prawicowy polityk Arkadiusz Robaczewski spotkał się z Deckertem w restauracji Ulice Miasta, a niedługo potem poszedł do prokuratury, zgłaszając, że jeden z najważniejszych miejskich urzędników oferował mu 100 tys. zł łapówki.
Za te pieniądze Robaczewski miał przekonać do planów Echo prawicowego radnego Mieczysława Rybę, a to mogłoby pomóc deweloperowi.
Mimo podejrzeń, Deckert nadal pracował u boku Pruszkowskiego, a potem został prezesem Radia Lublin.
- Deckert powiedział, że za wpłynięcie na radnego załatwi mi dotację - mówił w sądzie Robaczewski. - Miała być przekazana na konto bądź pod stołem. Powiedziałem, że to nie wchodzi w rachubę.
W 2007 roku sąd skazał Deckerta na roczny zakaz pełnienia stanowisk kierowniczych w administracji rządowej oraz 10 tys. zł grzywny.
To nie zakończyło sprawy, bo Deckert walczył o uniewinnienie. Tym bardziej że zawarł z Robaczewskim ugodę i kluczowy świadek przyznał, że propozycja korupcyjna mogła być żartem. Tyle że potem Robaczewski wycofał się i z tego stanowiska i Deckert ponownie stawał przed sądem. W sumie raz został skazany i trzy razy uniewinniony.
Ostateczne orzeczenie zapadło w 2012 roku.
- To wielka trauma. Moja i mojej żony. Mam żal do wielu osób, że nikt mnie nie zapytał, jak było naprawdę - powiedział niedawno Mariusz Deckert.