B. Wojsa, A. Biernat

Katastrofa w kopalni Zofiówka: Minął rok. Pięć białych krzyży i cisza, która krzyczy

Katastrofa w kopalni Zofiówka: Minął rok. Pięć białych krzyży i cisza, która krzyczy
B. Wojsa, A. Biernat

Mija rok od katastrofy górniczej, która 5 maja w kopalni Zofiówka w Jastrzębiu-Zdroju pochłonęła życie pięciu górników. Zjechaliśmy 900 metrów pod ziemię, w pobliże miejsca wypadku.

Była słoneczna sobota kończącego się długiego majowego weekendu. Kiedy przed godz. 11. zakołysało blokami w Jastrzębiu-Zdroju, 900 metrów pod powierzchnią ziemi w kopalni Zofiówka rozegrała się tragedia. Dramat przez 11 dni akcji ratowniczej śledziła cała Polska. Zginęło pięć osób, a cztery zostały ranne. 6 maja, czyli prawie dokładnie rok po katastrofie, dziennikarze „Dziennika Zachodniego” - Bartosz Wojsa i Arkadiusz Biernat - zjechali 900 metrów pod ziemię, by zobaczyć miejsce tragedii.

W łaźni pobieramy odzież, kalosze, hełm, a potem udajemy się na obowiązkowe szkolenie z ratownikami górniczymi z Zofiówki. - To jest aparat ucieczkowy. Zawieszamy go na ramieniu lub szyi. W przypadku zagrożenia zrywamy zawleczkę, uwolniony ustnik wkładamy do ust, zatyczką zatykamy nos, zakładamy gogle i oddychając, wycofujemy się w bezpieczny rejon - tłumaczy ratownik, podczas gdy jego kolega, podobnie jak stewardesa w samolocie, prezentuje krok po kroku sposób korzystania ze sprzętu, który w przypadku zagrożenia pozwala oddychać swobodnie przez około godzinę, co może uratować życie.

Pobieramy lampy. Akumulator wkładamy do kieszeni, a lampy wieszamy na hełmie. Pobieramy też wspomniany aparat ucieczkowy i dyskietkę. Po opuszczeniu lampowni mijamy stalowe drzwi, nad którymi czytamy: „Kopalnia metanowa kat. IV”. Po odbiciu dyskietki wchodzimy do szoli. - Szczęść Boże - woła nasz „przewodnik” po kopalni. Zjazd 900 metrów pod ziemię trwa nie więcej niż pół minuty. Szola zjeżdża 10 metrów na sekundę. Młodszym Czytelnikom hamowanie tej windy przypomniałoby wytrącanie prędkości przez kolejkę w parku rozrywki. Tutaj jednak nikt nie zjeżdża dla zabawy.

Krzyże i cisza, która krzyczy

Pokonujemy kilkaset metrów i jesteśmy na... dworcu. Po cztery osoby wchodzimy do ciasnych przedziałów górniczej kolejki. W kilka minut pokonujemy kopalnianymi korytarzami 2 kilometry. Wysiadamy kilkadziesiąt metrów od chodnika H-10, gdzie rok temu rozegrała się tragedia. Za rogiem jest tama odgradzająca miejsce katastrofy od pozostałej części kopalni. Dalej nikt nie przejdzie. Na jednym z włazów przy tamie namalowanych kredą jest pięć białych krzyży z datą 05.05.2018, a także inicjały „B+K+Sz+T+Sz”, które odpowiadają pierwszym literom nazwisk ofiar. Na drugim - biały krzyż i wymowne „RIP”. I cisza, która wydaje się, że wręcz „krzyczy”. Zakłóca ją tylko świst dochodzący z poprowadzonych rurociągów.

Tama i pobliski rejon są stale monitorowane pod kątem występowania metanu. Jego ogromne ilości wydostały się po ubiegłorocznym wstrząsie na skutek przesunięcia się mas skalnych. Wstrząsu nie można było przewidzieć („wygrała natura”). Informują o tym wiszące na miejscu tablice. - Stan tamy: dobry - czytamy na tablicy kontrolnej przed wejściem do chodnika, wpis z 24 kwietnia 2019 r.

Pułapka bez szansy ucieczki

Tuż przed tablicą chodnik ma około 5 metrów szerokości i prawie 4 metry wysokości. Można poruszać się nim bardzo szybko i sprawnie. Jednak kilkaset metrów dalej, za „korkiem”, warunki są ekstremalnie trudne. Od zakończenia akcji po katastrofie z 5 maja 2018 roku nie wykonywano tam żadnych prac.

O warunkach za tamą mogą opowiedzieć wyłącznie ratownicy górniczy, którzy przez 11 dni przeciskali się wąskimi szczelinami do zaginionych górników. W akcji uczestniczyło ok. 2,5 tys. osób. Po silnym wstrząsie, niespotykanym na taką skalę w kopalniach JSW, szeroki i wysoki na kilka metrów chodnik zmienił się w pułapkę, miejscami wąską na 30 cm. Spąg, czyli podłoże kopalni, wypiętrzył i spotkał się ze stropem. Siła była tak wielka, że niszczyła wszystko na swojej drodze, w tym stalowe elementy konstrukcji i rurociągów.

Ratownicy, aby dotrzeć do poszukiwanych górników, ręcznie, kamień po kamieniu, posuwali się do przodu. Przeszkody w postaci stalowych konstrukcji udrażniali sprzętem hydraulicznym. - Nie była to zwykła akcja, była to katastrofa górnicza - wyjaśnia Wacław Twardzik, kierownik kopalnianej stacji ratowniczej Zofiówki. - Spotkaliśmy się na dole kopalni z wszelkimi możliwymi zagrożeniami, które można spotkać w wyrobiskach dołowych i z tego powodu też ta akcja przebiegała w bardzo trudnych warunkach - dodaje Twardzik.

Górnicy w spotkaniu z naturą nie mieli żadnych szans. Od obrażeń wielonarządowych życie straciło trzech mężczyzn. Późniejsza sekcja zwłok dwóch innych górników wskazała, że zmarli w wyniku uduszenia z powodu działania metanu i braku tlenu.

Dwaj poszkodowani wydostani żywi z rejonu katastrofy mogą mówić o cudzie (obrażenia odniosło też dwóch górników, którzy sami opuścili miejsce wypadku). Tlen zapewnił im rozszczelniony rurociąg. - Tego dnia narodzili się na nowo - podkreślił Daniel Ozon, prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej, kiedy 6 maja 2019 r. w cechowni Zofiówki odsłonięto tablicę upamiętniającą wszystkich górników, którzy odeszli na wieczną szychtę w 50-letniej historii kopalni. W sumie to 68 osób. Dokonała tego pani Barbara, wdowa po Michale Trusiewiczu, który zginął 5 maja 2018 r. w Zofiówce.

Partia H, w której doszło do tragedii, jest wyłączona. Tak będzie w kolejnych 2-3 latach. Z katastrofy wyciągnięto wnioski, a rekomendacje zostały wprowadzone dla poprawy systemu bezpieczeństwa. Rodzinom górników wypłacono odszkodowania, bliskich objęto opieką psychologiczną, a pięć górniczych wdów znalazło zatrudnienie w kopalni JSW.

B. Wojsa, A. Biernat

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.