Moje szczęście znalezione POD BUDĄ

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Paweł Gzyl

Moje szczęście znalezione POD BUDĄ

Paweł Gzyl

Grupa Pod Budą śpiewa dla nas już 40 lat! Jubileusz stał się pretekstem do opowieści o krakowskim zespole. - Mieliśmy szczęście dobrać się artystycznie i towarzysko - mówi wokalistka i pianistka Anna Treter

Wypełniła Pani już PIT za ubiegły rok?

(śmiech) Tak. Wyjątkowo, bo zazwyczaj robiłam to dopiero 29 kwietnia.

Pytam nie bez powodu: ma Pani ekonomiczne wykształcenie, więc pewnie zajmuje się Pani domowymi rachunkami.

To prawda. Ukończyłam studia ekonomiczne, ale nie uzyskałam magisterium. Nigdy też nie pracowałam w wyuczonym zawodzie. Bo od dziecka byłam z serca muzykiem.

To dlaczego wybrała Pani Akademię Ekonomiczną, a nie Muzyczną?

A czy to były czasy, kiedy można było dokonywać prostych wyborów? Chyba nie. Od piątego roku życia uczyłam się gry na fortepianie, potem także śpiewu. To było w moim rodzinnym mieście - w Kielcach. Potem jednak tato, chociaż doceniał moje zdolności muzyczne, powiedział, że powinnam mieć solidny zawód, bo czasy nie są łatwe. A że nie byłam najgorsza ze ścisłych przedmiotów, wyszło na to, że najbardziej praktycznym zawodem będzie księgowość. Większość moich koleżanek ze studiów została księgowymi i wydawała talony w zakładach pracy. Moje życie potoczyło się inaczej.

Jak Pani trafiła do działającego na początku lat 70. na krakowskiej Akademii Rolniczej kabaretu Pod Budą?

To było na drugim roku studiów. Co tydzień jeździłam do rodziców do Kielc po wałówkę. (śmiech) Zazwyczaj w towarzystwie przyjaciółki, która jak ja była po szkole muzycznej. Ona znała Alka Gałkę, który przysiadł się do nas w pociągu i powiedział, że w kabarecie Pod Budą potrzebny jest pianista. Zaproponował tę rolę mojej koleżance, ale ona odmówiła, twierdząc, że jej domeną jest muzyka poważna. „Ale Anka jest rozrywkowa. Wszystkie akademie w szkole szykowała. Pisze też swoje piosenki” - wskazała na mnie. Potraktowałam to jako żart, ale kiedy któregoś dnia do mojego mieszkania zapukał Alek i powiedział „Idziemy na próbę”, zrozumiałam, że mówi serio.

Wtedy poznała Pani ówczesnego szefa kabaretu Pod Budą Bogdana Smolenia?

Już na pierwszej próbie. Boguś posadził mnie przy pianinie i powiedział: „No to graj”. Zaczął śpiewać coś po swojemu, ja nie znałam utworu i nie wiedziałam nawet, jaka to tonacja, a ponieważ nie był wybitnym wokalistą, wszystko było bardzo śmieszne i zakrawało na żart. Jakoś jednak sobie poradziłam - i dopiero później zrozumiałam, że chciał mnie wypróbować na wypadek, gdyby podobna sytuacja zaistniała podczas występu kabaretu. Okazało się, że potrafię improwizować i jakoś sobie poradzę, zostałam więc przyjęta. W efekcie przez kilka następnych lat byłam akompaniatorką w kabarecie.

Gdzie mieliście swoje miejsce w Krakowie?

Akademik przy dawnej ulicy Ziai, klub Buda. W znajdujących się pod nim podziemiach sami stworzyliśmy profesjonalną salę do występów: z amfiteatralną widownią, oświetleniem, kotarami, garderobą. Przygotowywaliśmy tam spektakle kabaretu, spotykaliśmy się z ciekawymi ludźmi - aktorami, pisarzami, dziennikarzami. Niektórzy członkowie kabaretu sypiali tam w czasach swej studenckiej bezdomności. To był trochę nasz drugi dom.

Tam poznała Pani przyszłego męża - Jana Hnatowicza?

Jasiu pojawił się na tej samej pierwszej próbie co ja. Był wtedy studentem Akademii Rolniczej, a Boguś wypatrzył go, kiedy akompaniował koledze na gitarze podczas Studenckiego Festiwalu Piosenki. No i Jasiu od razu wpadł mi w oko (śmiech). Urzekł mnie swoją skrytością i cichością, pewną tajemnicą, która go otaczała.

Bardzo różniło się ówczesne życie studenckie od tego obecnego?

Bardzo. Kiedyś środowisko studenckie było zintegrowane, a dzisiaj to raczej zajęci sobą, oddzielni ludzie, którymi rządzą media, którzy mają inne potrzeby i inny dostęp do kultury. My funkcjonowaliśmy na odmiennych zasadach. To był czas, kiedy w Polsce burzliwie rozwijały się studenckie kabarety - od Pod Egidą, Salonu Niezależnych, Elity, Teya do Pod Budą. To one dyktowały trendy, a ponieważ nigdy nie były obojętne politycznie, otwierały wielu młodym ludziom oczy na ówczesną rzeczywistość.

Mieliście kłopoty z cenzurą?

Zawsze. Cenzorzy przychodzili na nasze próby i występy, uważnie słuchali, a potem skreślali kolejne numery. Boguś chodził na dywanik, tłumaczył i przekonywał. W pewnym momencie zaczęli nam skreślać również piosenki. Pamiętam, jak w nieco późniejszym okresie jeden z cenzorów przyczepił się w utworze „O La Ri Ja” do wersu „A z latarni wrona zwisa głową w dół”, bo to był akurat czas WRON-u - i na płycie musieliśmy go nagrać ze zmienionym tekstem. Zresztą gnębiono nie tylko nas. Pieśniarze tacy jak Jacek Kaczmarski czy Janek Wołek też nie byli ulubieńcami cenzury. Po naszych regularnych spektaklach kabaretowych odbywały się nierzadko nieoficjalne. Bywali u nas m.in. Jonasz Kofta, Jerzy Kryszak, Jan Pietrzak, Grzegorz Warchoł. Podobały im się nasze programy, w końcu nieprzypadkowo jednego roku wygraliśmy prawie wszystkie istniejące wtedy w Polsce festiwale.

Nasz szacunek do słuchaczy i do siebie przejawiał się między innymi w tym, że nigdy nie śpiewaliśmy z playbacku

Jak Pod Budą zamieniło się z kabaretu w zespół?

Pewnego razu Boguś wypatrzył na Studenckim Festiwalu Piosenki Andrzeja Sikorowskiego. Akurat na wakacje do swej rodzinnej Grecji wyjechała śpiewająca w kabarecie Chariklia Motsiou. Andrzej miał ją zastąpić. W taki sposób dobił do naszego zespołu - i już został. Kiedy Chariklia wróciła, poznali się i niebawem zostali małżeństwem. Kiedy Boguś, ściągnięty przez Zenka Laskowika, odszedł do poznańskiego TEY-a, zrobiliśmy jeszcze jeden program kabaretowy - a w lutym 1977 roku postanowiliśmy, że choć kabaret kończy działalność, chcemy zostać ze sobą, śpiewać. Latem pojechaliśmy na FAMĘ do Świnoujścia. Tam odbył się nasz pierwszy samodzielny koncert. W jego programie znalazły się takie utwory jak „Ballada o ciotce Matyldzie”, „Gdy mnie kochać przestaniesz” i „Blues o starych sąsiadach”. Trudno więc, żebyśmy się nie spodobali. Tak zaczęła się nasza muzyczna kariera, która trwa do dzisiaj.

Nie było konfliktów między Panią, Janem Hnatowiczem a Andrzejem Sikorowskim o liderowanie zespołu?

Nikt chyba nie myślał o liderowaniu. Ważne było, aby powstawały dobre piosenki. Trwało to przez ponad dekadę - a potem Jasiek odszedł z zespołu, zainteresował się inną muzyką i zaczął współpracę z Martyną Jakubowicz. Współpracował jednak z nami jako kompozytor. Jest też twórcą prawie wszystkich piosenek, które od 15 lat nagrywam i śpiewam jako solistka.

W waszej muzyce było słychać amerykańskie country i folk. Skąd się to brało?

Trudno było nie ulec fascynacji, kiedy słuchało się przywożonych z zagranicy płyt takich zespołów jak Dire Straits. Dlatego, choć początkowo nasze brzmienie było akustyczne, w pewnym momencie wśród instrumentów pojawiła się gitara Fender Stratocaster, na której grał Jasiek. Instrument kosztował majątek - ale nasza muzyka nabrała większej mocy.

Polska usłyszała o was na festiwalu w Opolu w 1979 roku.

Ten występ otworzył przed nami nowe furtki. Wcześniej funkcjonowaliśmy głównie w środowisku studenckim. W 1979 roku pojechaliśmy do Opola z „Bardzo smutną piosenką retro” ze słynnym refrenem „Kap, kap, płyną łzy”. Niestety - nie dostaliśmy nagrody, lecz wyklaskane przez publiczność wyróżnienie. W „Premierach” startowaliśmy z „Balladą o ciotce Matyldzie”. Chcieliśmy wtedy, aby orkiestra zagrała marsz, kiedy śpiewamy, że nasza bohaterka idzie do nieba. Nie spodobało się to reżyserowi koncertu - i zabronił nam tego. „Taki marsz, w takim mieście jak Opole, może źle zabrzmieć” - powiedział. Ale podczas występu orkiestra po cichutku i tak się włączyła, bojkotując idiotyczne zastrzeżenie reżysera.

Jak się wam podobał show-biznes w PRL ?

Już w Opolu chcieli nas zuniformizować i wystroić w cekiny - ale zgodziliśmy się tylko na kolorowe T-shirty. Kiedy w jakimś programie telewizyjnym, kręconym w Warszawie, chcieli znowu nas przebrać, rozluźniliśmy kontakty ze stolicą. I większość późniejszych recitali nakręciliśmy w krakowskim ośrodku. Często byliśmy też zapraszani do „Spotkań z balladą”. W studiu telewizyjnym w Łęgu nagraliśmy również koncertowy materiał na naszą pierwszą płytę kompaktową w 1991 roku.

Skoro dobrze szło, to dlaczego wyjechała Pani do USA pod koniec lat 80.?

Najpierw pojechał mąż. Ameryka to była jego wielka fascynacja. Po czasie udało mi się do niego dojechać. W Chicago było mnóstwo Polaków z intelektualnej elity, było też wielu naszych kolegów-muzyków, którzy przylecieli sobie dorobić. W popularnej „Cafe Lura” na zmianę barmanowali mój mąż i Zbyszek Książek. Co tydzień przychodziły tłumy, a my przygotowywaliśmy dla nich nowy program. Na koniec pobytu zrobiliśmy sobie z Jaśkiem miesięczną podróż po Stanach starym samochodem. Do dziś mam tę wycieczkę w pamięci.

Upadek komunizmu ściągnął was do kraju?

Jasiek zaaklimatyzował się w USA, ale ja dłużej nie mogłam tam wytrzymać. Kiedy zmarł ojciec męża, nie byliśmy w stanie natychmiast przylecieć na pogrzeb. To nam uświadomiło, że powinniśmy mieszkać tam, gdzie są nasze korzenie. No i mieliśmy jeszcze w sobie twórczą energię. Dlatego wróciliśmy w maju 1991 roku do Krakowa.

Wiele zespołów popularnych w latach 80. nie poradziło sobie w wolnej Polsce. Wam jednak udało się zaistnieć na nowo.

Ten 1991 rok to był taki moment, że można było całkowicie odpuścić albo jeszcze zawalczyć. Wielu się nie udało. My mieliśmy jednak zaufanie publiczności - i dzięki temu zaczęło się nowe życie Pod Budą. Podpisaliśmy wtedy kontrakt z Pomatonem, z którym współpracujemy do dziś.

Z czasem Pani i Andrzej Sikorowski zaczęliście solową działalność. Czy przez to Pod Budą nie zostało zepchnięte na boczny tor?

Daliśmy sobie przyzwolenie na działania twórcze poza grupą. Wpłynęło to zapewne na brak zasilania repertuaru zespołu nowymi piosenkami, ale koncertowo jesteśmy nadal aktywni. Publiczność ciągle chce bowiem słuchać naszych piosenek.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.