Od stu lat na sygnale. Ratują życie, gdy liczy się każda sekunda

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Lublinie
Gabriela Bogaczyk

Od stu lat na sygnale. Ratują życie, gdy liczy się każda sekunda

Gabriela Bogaczyk

Lubelskie pogotowie działa od 1917 roku. Zaczęło się od jednej karetki konnej i 800 interwencji rocznie. Obecnie w ciągu roku jest ich 50 tysięcy.

W piątek o godz. 13 zaczęło działać lubelskie pogotowie ratunkowe. Dokładnie 16 marca 1917 roku. - Stacja mieściła się w ratuszu. Zaczęło się od jednej karetki konnej, którą jeździli lekarz, sanitariusz i woźnica.

Przy wozie znajdowała się specjalna trąbka, której używano w czasie jazdy - opowiada Zdzisław Kulesza, dyrektor Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Lublinie. I zwraca uwagę: - Przy czym, na etacie byli ci dwaj ostatni. Również koń był na utrzymaniu miasta. Natomiast lekarze pracowali charytatywnie.

Karetka konna z lat 1924 - 1937, którą kupiono ze składek społeczeństwa
Archiwum Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Lublinie Personel i ambulanse przed Wojewódzką Stacją Pogotowia Ratunkowego przy ul. Niecałej w Lublinie

Podstawowym źródłem utrzymania pogotowia były składki członków Towarzystwa „Pogotowie Ratunkowe”. - Lekarze nie dość, że nie pobierali honorarium, to jeszcze dopłacali do działalności stacji. Dokładali się też dyrektorzy banków, ludzie zamożni, przedsiębiorcy - wyjaśnia szef lubelskiego pogotowia.

Kto dał pieniądze, by pogotowie mogło zacząć funkcjonować? Lekarz Marek Arnsztajn wpłacił 40 koron, prezydent miasta Wacław Bajkowski - 50 koron, właściciel fabryki maszyn rolniczych Wacław Moritz dołożył 200 koron, tyle samo wpłacił lekarz i dyrektor szpitala Mieczysław Biernacki.

Zaznaczmy, że pierwszą karetkę konną podarowało Lublinowi pogotowie ratunkowe z Wiednia. Od wiedeńczyków dostaliśmy także 10 par noszy polowych, kilka skrzyń leków i materiałów opatrunkowych.

- Na zdjęciach widać, że lekarze nie chodzili wtedy w fartuchach, ale mieli za to eleganckie umundurowanie służbowe - wyjaśnia Zdzisław Kulesza.

Halo, to pogotowie?

W ciągu pierwszego roku działalności lubelskiego pogotowia lekarze udzielili pomocy 879 osobom. (Dla porównania, w dzisiejszych czasach mają 50 tys. interwencji rocznie). Do jakich przypadków jeździli wtedy lekarze? Złamanie kości - 20, zwichnięcia - 8, przejechanie końmi - 6, przejechanie rowerem - 1, skaleczenia - 165, wycieńczenia - 34 oraz... 4 połknięcia protezy.

Lublinianie chętnie dokładali z własnej kieszeni do funkcjonowania pogotowia. W ramach akcji zorganizowanej przez redaktora Teodora Kraszewskiego z Ziemi Lubelskiej, kupiono w 1924 roku nowy konny ambulans „Wanda”, wykonany przez lubelską firmę Paszkowski i Janociński. Podobnie, w 1937 roku ze zbiórki pieniędzy kupiono pierwszą karetkę samochodową, zbudowaną w fabryce „Wolskiego” na podwoziu samochodu marki Chevrolet.

- W czasie wojny, w miarę możliwości, pogotowie też niosło wsparcie medyczne potrzebującym. Nawet mimo utraty swojej siedziby przy Królewskiej 3, zniszczonej podczas bombardowania 9 września. Lekarze pomagali ofiarom niemieckich nalotów na miasto, szczególnie na terenie lubelskiej wytwórni samolotów, i pasażerom wykolejonego pociągu w Motyczu - opowiada dyrektor stacji pogotowia w Lublinie.

Po II wojnie światowej nastąpił szybki rozwój lubelskiego pogotowia. Pojawiły się nowe sprzęty medyczne, jak np. maska tlenowa. W kolejnych latach pogotowie wzbogaciło się o nowe modele ambulansów, a wśród nich były skody, warszawy, nyski i polonezy.

- Te karetki nie miały nic wspólnego z tymi dzisiejszymi. Ale pacjent nie miał wyjścia, musiał się zmieścić w takim samochodzie - dodaje Kulesza.

Uzależnienie od ratowania

Prof. Władysław Witczak, ordynator oddziału chorób wewnętrznych w szpitalu wojskowym, spędził w lubelskim pogotowiu 34 lata. - W 1968 roku odbywałem staż z pediatrii w szpitalu przy Staszica. Pamiętam, że akurat wtedy panowała w Lublinie okropna grypa. Pacjentów było mnóstwo, a połowa lekarzy też się rozchorowała. Dlatego wojskowi lekarze wsparli pogotowie. I tak trafiłem do ambulansu - wspomina prof. Witczak.

Podkreśla, że jak przesiadł się rok później do karetki reanimacyjnej, to nie zdarzyło się, by ktoś w niej umarł. - Byłem pierwszym doktorem habilitowanym w Polsce, który jeździł ambulansem - śmieje się lekarz i przyznaje, że ratownictwo niezwykle mu się spodobało.

- Tu się liczą szybkość reakcji, odporność psychiczna oraz wiedza i doświadczenie. Nieraz odbierało się poród pod wiaduktem przy Wiśle czy przed szpitalem, bo karetka nie zdążyła dojechać. W sumie, gdybym tylko mógł, to nadal bym pracował w pogotowiu - zaznacza prof. Witczak.

Gabriela Bogaczyk

Zajmuje się ochroną zdrowia i sprawami społecznymi.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.