Paulina Kosiniak-Kamysz: Politycy nie działają sami. Z kimś bliskim można więcej

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Kapica
Barbara Rotter-Stankiewicz

Paulina Kosiniak-Kamysz: Politycy nie działają sami. Z kimś bliskim można więcej

Barbara Rotter-Stankiewicz

- Chodź, tygrysie, scena jest twoja - zapowiedziała męża, robiąc furorę. Rozmowa z Pauliną Kosiniak-Kamysz, piękną i przebojową żoną szefa ludowców i kandydata na prezydenta RP.

Gdzie jest teraz pani dom?

Żyjemy z dziesięciomiesięcznym dzieckiem na dwa, a nawet trzy domy między Warszawą a Krakowem, często jesteśmy też u moich rodziców w Podolanach. To oczywiście bywa uciążliwe, zwłaszcza przy takim maluszku. Najważniejsza jest logistyka, poukładanie sobie wszystkiego w głowie i podejście zadaniowe. Na razie dajemy radę, nie rezygnując ze swoich miejsc, swoich rytuałów. Zawsze można narzekać na wszystko, ale my nie mamy na to czasu...

Osoba wrażliwa, sentymentalna, cierpliwa i trochę pretensjonalna. Mimo że czasami brakuje jej pewności siebie i ambicji, potrafi osiągać sukcesy w pracy i w życiu prywatnym. Jest pilna, aktywna, wytrwała, pracowita i obowiązkowa. Ma bardzo dużą intuicję, dzięki czemu w każdej sytuacji zawsze sobie poradzi. Byłaby znakomitą szefową, wymagającą, ale wyrozumiałą - zwłaszcza że uwielbia gwiazdorzyć wszędzie tam, gdzie się pojawia. Będzie zatem okropnie cierpieć, jeżeli przyjdzie jej pracować na stanowisku podwładnej. Jest osobą bardzo silną, praktyczną i oszczędną,lecz czasami okazuje się zbyt gadatliwa. Może być świetną prawniczką, podróżniczką lub artystką. Jej dom powinien być duży, elegancko i wygodnie urządzony - tak aby mogła czuć się w nim komfortowo i swobodnie.

Jak Zosia znosi taki wędrowny tryb życia?

Bardzo dobrze: można z nią jechać wszędzie, to mała podróżniczka. Żartujemy, że gdyby wziąć pod uwagę jej wiek w zestawieniu z przejechanymi kilometrami, to byłoby to jak podróż w kosmos. Potrafiliśmy z Krakowa do Warszawy jechać bez przystanku. Teraz jest trochę trudniej, ale nadal chce poznawać świat. Wygląda na to, że czuje powagę sytuacji i nam - tym swoim spokojem - pomaga. Chylimy czoła przed Zosią... Przez pierwsze pół roku jej szafa była w torbie i właściwie dalej tak jest. Tydzień temu wróciliśmy z Podolan, ale torba została częściowo nierozpakowana: już się nie opłaca przed kolejnym wyjazdem.

Pewnie nie jesteście państwo zdani tylko na siebie...

Na szczęście rodzina jest z nami i można na nich liczyć. Najbardziej pomagają nam bliscy: rodzice moi i Władzia, nasze rodzeństwo. Zosia uwielbia wszystkich dziadków i pradziadka, który bawi ją często, gdy jesteśmy w Podolanach. Od samego początku oferują nam pomoc przyjaciele, znajomi i znajomi znajomych. Korzystamy z tego, kiedy musimy np. nagle wyjść. Do tej pory udało się nam obyć bez niani. Zosia urodziła się w czasie kampanii do Parlamentu Europejskiego. Wtedy przydawała się każda pomoc. Podobnie jest teraz.

Czy zapracowanemu tacie udaje się znaleźć czas dlażony i córeczki? Jak wygląda zwykły dzień, tydzień?

Ostatnio tak wszystko przyspieszyło, że często nie odróżniam dnia od tygodnia. Kampania jest niezwykle dynamiczna, czas biegnie w szalonym tempie. Konwencja była niedawno, a mam wrażenie, że minęły już od niej miesiące. Staramy się wykorzystać każdą chwilę bycia razem, cieszymy się z każdej, najprostszej rzeczy, którą udaje się nam robić wspólnie. Wieczorem, jak Władziu wróci, a mała jeszcze nie śpi, to się z nią bawimy, powodem do radości jest kąpiel Zosi i to, że możemy o poranku celebrować śniadania. Staramy się też te wspólne chwile „zorganizować”. Gdy Władziu ma spotkania na południu Polski, jedziemy razem, a nasza baza noclegowa jest w Podolanach. To wymaga wyższej logistyki, ale dzięki temu jesteśmy razem. Dla chcącego nic trudnego... Zawsze gdy rozmawiam z Władziem przez telefon, daję na głośnomówiący, z Zosią oglądamy jego wywiady, więc słyszy i widzi tatę, nawet jak go nie ma w domu. W rewanżu wysyłamy mu filmiki. Czasem jest nimi zasypywany, bywa że nie zdąży ich wszystkich zobaczyć... W ten sposób staramy się nadrobić braki w kontaktach na żywo. Podobnie jest z dziadkami: mój tata rozmawia z Zosią przez komórkę, pokazuje jej np. ulubionego kota, a ona strasznie się cieszy...

Mądra, rozważna, szlachetna, ciężko pracująca, stała w swoich działaniach i wszechstronnie uzdolniona artystka. Kocha wszystko, co piękne zarówno w szeroko pojętej sztuce, jak i w otaczającym ją środowisku. Posiada usposobienie filozoficzne, lubi rozmyślania w ciszy i samotności. Gdziekolwiek pracuje, zawsze dąży do osobistego sukcesu. Sama dobiera tych, z którymi przyjdzie jej współpracować i którym będzie umiała pomóc w układaniu spokojnego i wygodnego życia. To osoba apodyktyczna oraz oszczędna - ale niezbyt egoistyczna, gdyż potrafi dzielić się z ludźmi tym, co posiada. Bardzo lubi towarzystwo. Warto jednak uważać na jej zgubne w skutkach knowania, gdyż sama niechcący łatwo ulega wpływom osób podstępnych. Wobec najbliższych przejawia mnóstwo czułości, cierpliwości i oddania.

Wspomniała pani o rodzinnych Podolanach. Ale był też Kraków z I LO im. Nowodworskiego, Zabrze ze Śląskim Uniwersytetem Medycznym, Warszawa z pracą w Klinice Stomatologicznej. Zna pani od podszewki życie w małej wiosce i metropolii - jakie są ich plusy i minusy? Gdzie czuje się pani najlepiej?

Generalnie ukochane są Podolany. Dla mnie mają same plusy. Takiego dzieciństwa, przedszkola, szkoły życzyłabym Zosi. Powtarzam to Władkowi. Do liceum do Krakowa dojeżdżałam codziennie. Jechałam pierwszym busem, zawsze do niego biegłam, bo nigdy nie mogłam zdążyć. A potem, też pierwszym busem, po lekcjach wracałam do domu. Może udało mi się być na trzech „osiemnastkach” koleżanek. Tak więc Krakowa nie poznałam dobrze. Nie było czasu... Śląsk już bardziej: zajęcia były rozproszone, odbywały się w Katowicach, Zabrzu, Gliwicach, Bytomiu. Byli tam ludzie z całej Polski, panowała fajna atmosfera. Pierwsze wrażenie w Zabrzu nie było dobre - tata wysiadł z auta i na widok budynku uczelni powiedział tylko: „Rany boskie!”. Ale jak kończyłam studia, to płakałam i powtarzam, że część mojego serca została na Śląsku. Największym plusem byli ludzie. Do dziś się kontaktują, piszą, chcą pomagać.

A życie w stolicy?

Warszawa stwarza większe możliwości. W Krakowie ludzie się nie spieszą, tu biegną. Jest pęd życia, dynamizm, łatwiejszy dostęp do wydarzeń kulturalnych, ale brakuje na nie czasu. Wszystko nie-koniecznie jest lepsze, ale na pewno droższe. Jest dużo zieleni, wiele pięknych parków, jednak do Wilanowa czy Łazienek trzeba jechać samochodem. Mieszkamy przy ruchliwej ulicy, więc Zosia wciąż słyszy i widzi samochody. Pocieszam się, że ciszę i spokój ma w Podolanach. Tam ma już „swoje” psy, koty, kaczki, które uwielbia.

Widać, że Podolany to dla pani kraina szczęścia. Mężapoznała pani też tutaj, chyba jeszcze jako nastolatka?

Już nie nastolatka, ale studentka, bo był rok 2012. Władziu był wtedy ministrem zdrowia i przyjechał na nasz festiwal, od lat organizowany przez podolańską Fundację Osób Niepełnosprawnych. Tata mi go przedstawił, uścisnęliśmy sobie ręce i po tym uścisku uciekłam do domu uczyć się do sesji. Założyłam słuchawki na uszy, żeby nie słyszeć występów, które odbywały się po sąsiedzku, i skupiłam się na wkuwaniu. Minęło kilka lat, pracowałam już wtedy w Warszawie jako stomatolog. Pewnego dnia Władziu zatelefonował: potrzebował pomocy, bo rozbolał go ząb. Pamiętam, że trafił na fotel w poniedziałek jako ostatni pacjent.

Okoliczności mało romantyczne, ale jak widać, nie to jest najważniejsze... Od tego czasu pani mąż był w Podolanach i Gdowie wielokrotnie. Chyba lubi przyjeżdżać w pani rodzinne strony?

Bardzo. Od razu, jak się Zosia urodziła, postanowiliśmy, że zbieramy się i jedziemy do dziadków na wieś. Wszyscy nas bardzo miło przywitali. Teraz Władziu mówi: „Mój Gdów, moje Podolany”.

Ale realia są wymagające i musicie się państwo z ulubionym miejscem rozstawać na korzyść Krakowa czy Warszawy. Wyobrażała sobie pani taką przyszłość?

Absolutnie nie! Ani ja, ani moje przyjaciółki nie przypuszczały, że stąd wyfrunę w świat. Podczas studiów na Śląsku co tydzień przyjeżdżałam do domu. Nie wyobrażałam sobie życia bez Podolan, teraz też do nich wracam. Z Warszawy, z Krakowa, z konwencji w Jasionce...

Skoro wspomniała pani o Jasionce, ja nie mogę niewspomnieć o pani wystąpieniu, które zrobiło furorę. Większość oceniła je pozytywnie, niektórzy z zachwytem, ale część ze swego rodzaju zgorszeniem. W każdym razie zauważyli je wszyscy, nikt nie został obojętny. Miała pani tremę przed tym spotkaniem z trzechtysięczną widownią?

Czułam się jak przed skokiem ze spadochronem... Mam skalę porównawczą, bo taki prezent dostałam od rodziców, dziadzia i mojego brata Michała na urodziny. To była podobna ekscytacja. Wtedy skoczyłam, a teraz wyszłam na scenę, bo wiedziałam, że muszę to zrobić dla Władzia. I wiedziałam, że nie mogę się denerwować. Tylko nie wierzyłam, że to już jest ten dzień, ten moment... W opanowaniu tremy pomogło mi doświadczenie z dzieciństwa, kiedy brałam udział w przedszkolnych jasełkach i szkolnych konkursach recytatorskich. Przywoływałam je w pamięci i to mnie mobilizowało. Okazało się, że te występy nie były po nic. Na jeden z konkursów przygotowywałam „Balladę o trzęsących się portkach” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego...

... „Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom”.

No właśnie, wiedziałam, że nie mogę się trząść. Tak więc w dniu wystąpienia nawet się nie denerwowałam. Już w trakcie przemówienia otuchy dodawała mi obecność taty, teściów, siostry Władzia Kasi i jego ukochanej siostrzenicy Oli, a także bliskich z okolicy Gdowa. Gdzie nie spojrzałam, widziałam życzliwe twarze. Wiedziałam, że mówię do ludzi przyjaznych. Na kimkolwiek bym nie zawiesiła wzroku, widziałam, że się uśmiecha. Także skandowanie mojego imienia rozładowywało atmosferę. To wszystko ułatwiało złapanie bezpośredniego kontaktu. Jednym słowem, publiczność mi pomagała. Gorzej z opanowaniem było potem - gdy adrenalina opadła, wylała się lawina emocji.

Zanim pożegnała się pani z publicznością, powitała nascenie męża słowami, które już przeszły do historii. „Chodź, tygrysie...”.

To nie był mój patent, bo tak od lat nazywają go znajomi. Nawet Zosia ma od dawna maskotkę - tygryska.

No a teraz pani mąż zarzeka się publicznie, że nie jesttygrysem, ale sobą, a pani została ochrzczona tygrysicą, którą niektórzy chętnie widzieliby na pierwszej linii walki. Politycznej oczywiście.

Polityków w rodzinie już wystarczy: mąż, tata, teść... Wszystkim powtarzam, że „jestem od zębów”. Ja jestem rocznik 1988, a „polityczny” wiek to 35 lat. Chociaż, prawdę mówiąc, w jakiś sposób polityka zawsze mnie kręciła. Tylko ja wdawałam się w polityczne dyskusje z tatą, kursowałam z nim do Warszawy. Rodzeństwa - Michała i Julki - te sprawy nie obchodziły. No a poza tym... prasowałam tacie koszule, czasem nawet po dwadzieścia, i to - jak się śmieję - przygotowywało mnie, żeby być żoną Władzia.

Krzysztof Kapica

Dysponuje szczególnie badawczym, krytycznym umysłem. Ma dobrą pamięć. Jest to miła, zdolna i uprzejma osoba, która świetnie rozumie drugich dzięki niesamowitej zdolności wyczuwania intencji innych ludzi. Ze względu na specyficzny charakter powinna mieć możliwość funkcjonowania według własnego, nielimitowanego harmonogramu. Praca za biurkiem szybko ją znudzi. Jest sympatyczna, humanitarna, szlachetna i szczera. Przyciąga ludzi, jednak niektórzy uważają ją za zbyt cyniczną, gdyż bywa oryginalna i nie wszyscy są w stanie zrozumieć jej zachowanie i postępowanie. Nie zwraca uwagi na sprawy materialne, lubi pracować dla wewnętrznego spokoju, prawdy i harmonii. Pragnie dla siebie wolności i niezależności. Interesuje się kosmosem, zjawiskami pozazmysłowymi i ponadnaturalnymi.

Jednak deklarowała pani, że nie zamierza występowaćwyłącznie w roli czcigodnej małżonki, reprezentacyjnejozdoby, tylko działać...

I właśnie z tej chęci działania zrodził się pomysł przedstawienia swojego programu, w ogóle wystąpienia podczas konwencji, co dotychczas nie było praktykowane. A przecież wiadomo, że politycy nie działają sami, razem z kimś bliskim można zrobić więcej niż w pojedynkę. Wyborcy mają prawo wiedzieć, jaka jest ta druga osoba, na którą pośrednio głosują. Mój program zrodził się z potrzeb, które dostrzegam wokół. Na wiele nierozwiązanych spraw patrzę pod kątem swojego zawodu. Stąd postulat utworzenia w każdej gminie gabinetów stomatologicznych dla dzieci, osób niepełno-sprawnych, seniorów. Akcje fundacji „Wiewiórki Julki” , w której działałam, pokazały, jak wielkie są potrzeby nie tylko leczenia, ale edukacji i profilaktyki nie tylko wśród dzieci, ale i osób starszych.

Ze zdrowiem wiąże się też kolejny punkt pani programu - pomoc państwa dla dzieci wymagających kosztownego leczenia za granicą. Rodzice mogą liczyć właściwie tylko na społeczne zbiórki.

A one trwają czasem zbyt długo, a po drugie, jest je coraz trudniej prowadzić, bo spowszedniały, choć z punktu widzenia rodziców każda jest tak samo ważna. Umieszczenie tego punktu w programie przyszło mi do głowy w związku ze zbiórką prowadzoną teraz w okolicy Gdowa na leczenie małej Marysi. Aby ją uratować, rodzice muszą zebrać 8 milionów złotych! To dla nich astronomiczna suma. Potrzebna jest pomoc państwa. I to szybko, bo inaczej skazujemy te dzieci na śmierć.

Chce też pani walczyć ze smogiem i nadmiarem plastiku.

Smog i plastik są wszechobecne na wsiach i w miastach. Wprawdzie problem został już dostrzeżony i coś się w tej materii dzieje, ale to za mało.

A więc zdrowie, ochrona środowiska i...

...aktywizowanie seniorów, a na drugim biegunie wiekowym podejmowanie dialogu z młodymi. Myślę m.in. o organizowaniu cyklicznych spotkań młodych, którzy od nieco starszych kolegów mogliby się dowiedzieć, jak rozwiązywać czekające ich na starcie problemy związane np. z prowadzeniem firm. Przecież nie muszą uczyć się na swoich błędach, prościej i mniej boleśnie będzie posłuchać innych.

Pierwsza dama - w razie wygranej męża - będzie miała ręce pełne roboty...

To rozważania w trybie przypuszczającym, ale nie wyobrażam sobie bezczynności. Zresztą Władziu wie, że nigdy by mnie nie utrzymał w roli wyłącznie „reprezentacyjnej”. Do pracy w gabinecie stomatologicznym nie dałabym rady wrócić, ale do zawodu - jak najbardziej. Przez wiele lat godziłam pracę z wolontariatem w fundacji „Wiewiórki Julki”, w klinice „Budzik”, znam pracę z niepełnosprawnymi dziećmi - teraz mogłabym wykorzystać te doświadczenia na większą skalę, rozwinąć skrzydła... Ale to już zależy od wyborców.

Barbara Rotter-Stankiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.