Pożar w Nowej Białej. Żywioł dosłownie w chwilę zniszczył życie stu mieszkańców

Czytaj dalej
Fot. Konrad Kozłowski
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Pożar w Nowej Białej. Żywioł dosłownie w chwilę zniszczył życie stu mieszkańców

Jolanta Tęcza-Ćwierz

To była ostatnia sobota, cała Polska euforycznie cieszyła się z bramki, którą Robert Lewandowski strzelił Hiszpanii. W tym samym czasie płonęła Nowa Biała, małopolska wieś. Ogień był bezlitosny.

Domy przy świętej Katarzyny stoją ciasno, jeden przy drugim. Przejeżdżające co jakiś czas samochody zwalniają przy pogorzelisku. Ludzie przypatrują się temu, co widać za ostrzegawczymi biało-czerwonymi taśmami. Co zobaczą? Spalone domy. Niektóre bez dachów, osmalone, czarne, smutne. Ci, którzy podejdą bliżej, ujrzą wybite szyby okien, przez które widać wypalone wnętrza. W miejscu, gdzie były drzwi wejściowe, widnieje czarna dziura. Tam, gdzie jeszcze kilka dni temu rosły kwiaty, leżą rzucone na kupę resztki mebli, blacha, czarne, spalone belki. W powietrzu wciąż unosi się zapach spalenizny.

Spalony budynek

Jako pierwszy rzuca się w oczy wóz strażacki. Stoi przy jednym z najbardziej zniszczonych domów. Strażacy ściągają blachę z dachu. Jeden arkusz po drugim ląduje na ziemi z nieprzyjemnym hałasem. Wokół policjanci, żołnierze i mieszkańcy, którzy - mimo że upłynęło kilka dni od pożaru - nadal nie mogą uwierzyć w to, co się stało.

- Tam był dom rodzinny mojej mamy. Mieszkała w nim moja babcia i wujek z rodziną - mówi zagadnięta przeze mnie kobieta, wskazując ręką na spalony budynek. - Na szczęście mają się gdzie podziać. Jest pomoc, ludzie organizują zbiórki rzeczowe. Dary są przywożone do szkoły, do remizy. Jest tego naprawdę dużo. Ludzie dają, co mają, co mogą. Teraz najbardziej jest potrzebny sprzęt AGD, bo dostajemy żywność, a nie ma gdzie jej trzymać.

Stojący obok mężczyzna dodaje: - Jedzenie to się nawet marnuje, bo nie jest się w stanie tego przejeść. Wszystkie restauracje z okolicy dostarczają catering. Dzisiaj już się umówili, żeby nie dostarczać wszystkiego w jednej chwili, ale żeby każdy po trochę dał o innej porze. Rozdają to ludziom, którzy rozbierają domy i sprzątają pogorzelisko. Wczoraj też przez cały dzień jeździły auta, traktory wywoziły wszystko, co się dało z tych spalonych domów.

Nowa łazienka

Spłonęło 21 domów. A to oznacza 21 dramatów rodzin, które żyły tu od pokoleń. To także historia pani, która chce pozostać anonimowa, jej męża i pięciu synów. Ich dom wyróżnia się zieloną elewacją. Od frontu - niewielki ogródek, teraz całkowicie zniszczony przez ogień.

Podnoszę głowę. W oknach jak gdyby nigdy nic powiewają firanki. Tylko z dachu zostało niewiele. - Proszę, niech pani zobaczy - słyszę.

Wchodzimy obie przez otwór, w którym kiedyś były drzwi. W środku ciemno, czuć intensywny zapach spalenizny. Pod nogami szkło z rozbitych okien. - Nawet nie zdążyliśmy się na dobre wprowadzić. Właśnie kończyliśmy remont. Jeszcze nie zrobiliśmy wszystkiego, miała przyjechać ekipa. Tu była nowa łazienka. Tu pokój dzieci. Meble, sprzęty, komputery, zabawki. Nic nie zdążyliśmy uratować, tylko chłopców porwałam - mówi kobieta.

Trudno się na to patrzy: łóżko, po którym zostały tylko sprężyny i metalowa rama, poczerniałe grzechotki na zwęglonym dywanie.
- A tu jest pokój mojego starszego syna, Wiktora - tłumaczy. Jak w ciemnej jaskini: czarny sufit, czarne ściany, czarna podłoga.

- Zanim wyszliśmy przed dom, ogień był już blisko. 10 minut to trwało. Spłonęło wszystko - mówi mama Wiktora.

- Coś się udało uratować? - dopytuję.

- Ciągnik i grill, przy którym była butla gazowa. Ocalał też jeden pokój. Pokażę pani.

Rzeczywiście. To tutaj powiewają widoczne z zewnątrz firanki. Na niebieskiej ścianie wisi obraz Najświętszej Rodziny. Jest stół i krzesła, kanapa, szafki, a nawet telewizor. Jakbyśmy nagle znaleźli się w innym domu.

- Kiedy weszłam tu po pożarze, spodziewałam się, że wszystko będzie zalane, że będzie pływało. Myślałam: wysuszymy, posprzątamy i będzie dobrze. A tymczasem wszystko zostało spalone - mówi cicho kobieta. - To koszmar. Ja nawet nie wiem, co się ze mną dzieje.

- Co pani teraz zrobi?

- Trzeba stawiać dom na nowo.

- W tym samym miejscu?

- Nie. Nie chcę tutaj mieszkać. Boję się, że to się powtórzy.

Kwiaty

Tamtego sobotniego wieczoru to Wiktor jako pierwszy z rodziny usłyszał syreny i dostrzegł w oddali dym, który zbliżał się coraz bardziej, gęstniał. Chwycił komórkę, zrobił kilka zdjęć.

- Tak to się zaczęło - pokazuje fotografie.

Na pierwszych kadrach siwy dym snuje się po dachach. Później widać płomienie nad domami, ciemniejące, szaro-granatowe niebo. Na ostatnich zdjęciach są już wysokie płomienie - pomarańczowa kula na tle ciemnego nieba.

Skąd wziął się ogień - nie wiadomo.

- Zaraz dotarł do nas gęsty i ciemny, gryzący dym - mówi Wiktor. - Kiedy wybiegłem przed dom, budynek, który stał po drugiej stronie ulicy, też cały płonął.

- Nie wiedziałam, że to dojdzie tu do nas. Uciekłam z dziećmi do rodziny, jak te dymy szły - mówi mama Wiktora. - Po chwili zobaczyłam, że pali się dom koleżanki. Wtedy pomyślałam: nasz też poszedł z dymem.

Wiktor przegląda w komórce kolejne zdjęcia. Pokazuje mi ostatnie, zrobione kilka godzin przed pożarem. Na fotografii jego młodsi bracia bawią się w ogródku. W tle nowa, kupiona parę dni wcześniej trampolina.

Dom rodzinny

Wychodzimy na tyły domu. Tu stoją zabudowania gospodarcze, a właściwie to, co z nich zostało: osmalone cegły i poczerniałe ściany. Nieopodal stoi kontener (już trzeci, jak wyjaśnia Wiktor), do którego trafiają zwęglone belki, wyposażenie budynków, blacha. Czuć swąd spalonego siana zalanego wodą. Aż drapie w gardle. Wokół jak w ukropie uwijają się żołnierze, strażacy i miejscowi, którzy przyszli pomóc uprzątnąć pogorzelisko. Wśród nich także tata Wiktora. Zmęczony, spocony, pokryty kurzem i sadzą.

- Skończyliśmy akurat sprzątać, jak to w sobotę, żona posadziła kwiaty. Mieliśmy rozpalić grilla, odpocząć po ciężkim dniu. Nagle przybiegł syn i powiedział, że wyje syrena. Wychodzimy, Jezus, Maria, a tam takie kłęby dymu. To był moment, za godzinę wszystko poszło. Paliły się stodoły, stajnie, a potem ogień się wrócił. Tylko dwa domy ocalały. Nasz nadaje się do rozbiórki, zniszczone wszystko. Nie dociera to do mnie. To był mój rodzinny dom, pamiętam, jak tata z dziadkiem go budowali - opowiada.

Duże serca

Wiktor wyprowadza mnie z podwórka z powrotem na ulicę. Opowiada, że jest kibicem Wisły Kraków, że był na kilku meczach i że najbardziej lubi Kubę Błaszczykowskiego. I jeszcze, że ma wyjazd w sobotę na kolonię zorganizowaną dla dzieci z Nowej Białej, ale nie chce jechać.

- Dlaczego? - pytam.

- Bo chcę pomóc rodzicom - odpowiada. I dodaje, wskazując na jeden z sąsiednich domów: - A ten sąsiad miał z drewna całą górę, wszystko się spaliło. Nawet krowy w oborze. A innym spłonęły traktory i wszystkie zwierzęta, i cały dom - relacjonuje.

Dowiaduję się też, że wśród poszkodowanych znalazła się rodzina, która w chwili wybuchu pożaru bawiła się na weselu. W trakcie imprezy dotarła do nich wiadomość, że ich dobytek płonie. Gdy przyjechali, nie było już czego ratować.

Do nich nie dotarło jeszcze to, co się stało.

- Jak to się wszystko paliło, akurat żeśmy z wesela wrócili - opowiada młoda kobieta z dzieckiem na ręku. - Dach się palił, a teściowa z domu wyrzucała jeszcze jakieś rzeczy. Trudno sobie wyobrazić, jak to szybko poszło.

- Wszystko, co tam było, to do wyburzenia. Stajnie, stodoła, obora - dodaje inna mieszkanka Nowej Białej. - Ta chałupa, tamta też, ta niska również i tamto piętro. Nie wiadomo, jaką decyzje podejmie gmina. Co tu powstanie. Ale duża pomoc jest.

Mijam zacienione podwórko. Wokół rozstawione stoły i ławy. W cieniu drzew siedzą zmęczeni strażacy i żołnierze, popijając wodę. Inni częstują się kanapkami, które rozdają miejscowe dziewczynki.

- Żołnierze stawili się w sobotę późno w nocy - mówi podporucznik Adam Trębacz z 11. Małopolskiej Brygady Obrony Terytorialnej. - W gotowości do działania byli po ogłoszeniu alertu czerwonego o natychmiastowym stawiennictwie ci, którzy mieszkają w pobliżu. Dzisiaj pracuje tu 22 żołnierzy: 20 jako wsparcie w porządkowaniu pogorzeliska, dwóch oddelegowanych do szkoły, gdzie pomagają w dystrybucji darów: wody, żywności, tego, co ludzie przywieźli. A odzew jest ogromny, ludzie mają duże serca - mówi.

Wycie zwierząt

Na ulicy mnóstwo ludzi, każdy czymś zajęty. Kobiety przygotowują kanapki, kawę i herbatę, rozdają wodę. Grupa chłopców przenosi worki pełne spalonych przedmiotów. Starsza, siwiuteńka pani też chwyta worek.

- Proszę nie dźwigać, ja wezmę - protestuje jeden z chłopców.

Jakiś mężczyzna zawzięcie rąbie popalone drewno. Inny ciągnie blachę po trawie. Wokół kręcą się jeszcze jacyś ludzie z notesami, tabelkami do uzupełnienia, zadają pytania. Policja pilnuje porządku.

Po drugiej stronie ulicy siedzi starsza kobieta. Siadam obok. Milczymy, przyglądając się jak mężczyźni rozbierają dach. Jeden uderza młotkiem w spalone futryny.

- To pani dom? - pytam cicho.

Kobieta wolno kiwa głową.

Po długiej chwili mówi: Nawet płakać nie mogłam z bezsilności. Bo co było zrobić? To wszystko tak szybko się działo. Syn zdążył wyprowadzić trzy krowy, a osiem zostało. I cielęta. Z czego teraz będziemy żyli? - pyta. - Mamy tylko to gospodarstwo i czwórkę dzieci. Wszystko do rozbiórki - mówi, a jej oczy wypełniają się łzami, które wolno spływają po policzkach. Pani Maria energicznie je ociera.

- I jeszcze ten pisk zwierząt - kobiecie znów łamie się głos. - Wycie, jakby ludzie tam byli, a nie zwierzaki. Z pastwiska krowy przygoniłam, zamknęliśmy do obory. Pożar zaczął się w górze ulicy. Poszłam tam. Wie pani, jestem wierząca. Wzięłam dwie szatki ze chrztu moich dzieci i zawiesiłam u kuzyna, na ścianie stajni. I akurat ten budynek ocalał. A potem ogień przerzucił się już na tę stronę i nic nie udało się uratować. Nawet nie miałam jak przejść. Tylko parę dokumentów ocaliłam i kilka ubrań mamy. Ciągle nie dowierzam, że to się stało - mówi.

Siedzimy w milczeniu.

Po chwili dowiaduję się, że pani Maria mieszka z 90-letnią mamą. Rodzina niewiele powiedziała babci na temat pożaru, żeby jej nie denerwować. Starsza pani jeszcze nie widziała skali zniszczeń, nie wie, że dom, w którym mieszkała całe życie, spłonął doszczętnie. Podobno ciągle dopytuje o zwierzęta, ale nikt nie ma odwagi, żeby jej powiedzieć, że ich także już nie ma. Może będzie łatwiej, gdy minie więcej czasu?

A z drugiej strony - czy da się zapomnieć o ogniu, od którego robi się zimno ze strachu?

Na ojcowiźnie

Wchodzę na kolejne podwórko. Naprędce stworzono tu miejsce, gdzie można się posilić i napić. Za chwilę mają przyjść strażacy na drugie śniadanie, w wielkim garze gotują się kiełbaski.

Ulicą idzie siostra zakonna. Mieszka w Krakowie, ale pochodzi stąd. Mówi: Jest za co dziękować Bogu. Gdyby pożar wybuchł w nocy, co by z tymi ludźmi było?

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.