Karina Obara

Rewolucja w oparach absurdu

Rewolucja w oparach absurdu Fot. Monika Stolarska
Karina Obara

„Komuna Paryska” pokazuje nam, że ludzie prędzej zwariują, niż zrobią coś sensownego razem.

Czym dla nas może być dziś doświadczenie Komuny Paryskiej? Po spektaklu premierowym w Teatrze Polskim mam wrażenie, że „wspólny luksus” nie był i nigdy nie będzie możliwy.

To spektakl manifest, widowisko krzyk, w którym eklektyczna orkiestra, złożona z aktorów i instrumentalistów, próbuje wciągnąć widzów do podróży w czasie - przywołującej zapomniane wydarzenia, które mogły zmienić świat. Trzy miesiące rewolucji z 1871 r., kiedy to paryżanie chcieli wdrożyć w życie ideał ludu rządzącego samym sobą, bez demokracji przedstawicielskiej, który do 
dziś stanowi dla zachodnich demokracji ideał najbardziej sprawiedliwego ustroju społecznego. Komunardzi planowali stworzyć życie społeczne oparte na zasadach uczestnictwa i decentralizacji. Urzeczywistnienie równości między kobietami i mężczyznami, demokracja w miejscu pracy to kierunek, w jakim zmierzali.

Aktorzy „Komuny Paryskiej” świetnie oddają panujący wówczas chaos. Pokazują próbę porozumienia się społeczeństwa przez analogię do współczesnej grupy artystów, która nastawiona na siebie, hołdująca własnym wizjom, sympatiom i wycinkowemu widzeniu rzeczywistości nigdy nie osiągnie spełnienia jako wspólnota zdolna do dokonywania głębokich przemian.

Muzyka Krzysztofa Kaliskiego podkreśla dramaturgię dawnych wyborów, a jej hipnotyzujący momentami ton ratuje widowisko z oparów nudy i absurdu. I to muzyka trzyma spektakl na poziomie, jakiego nie powstydziłby się światowej klasy artysta.

Co do treści mam poważne wątpliwości. Wśród wyrwanych z kontekstu monologów tylko performerka - świnia porusza w 
oryginalny sposób czułe struny ludzkiej głupoty. Pozostali aktorzy giną ze swoimi kwestiami w niezrozumiałym bełkocie pseudoreformatorów, dekonstruktorów więzi społecznej albo outsiderów, którzy poprzez jakiś niepojęty rodzaj przemocy psychicznej doznają emocjonalnej ulgi. Niektórzy z nich pewnie dobrze się bawią, ale widz doświadcza przy tym schizofrenicznej zapaści.

Jak pisze prof. Kristin Ross, w Paryżu pod hasłem „Niech żyje Komuna!” powstawały rewolucyjne stowarzyszenia klubów politycznych. Wypracowały one ideę społecznej komuny, która wyrażała pragnienie zastąpienia rządu zdrajców i osób niekompetentnych bezpośrednią współpracą zespolonych ludzkich mocy i inteligencji. To nie mogło się udać - co widać wyraźnie w spektaklu.

Każdy ciągnie w swoją stronę, a eklektyczność - zamiast być elementem łączącym społeczność - przyczynia się w końcu do 
jej rozpadu, bo nie ma nikogo, kto dążyłby do porządku. Porządek oznacza śmierć, a życie żywi się męką chaosu. Każdy pozornie chce normalności, którą widzi po swojemu, choć wprowadzenie jej w obieg wymaga ofiar. I tak wszystko osiąga jedynie poziom tymczasowości.

Świat, w którym każdy ma swój udział, jest możliwy, ale to nie ucisk władzy jest powodem, dla którego nie jest realizowany. Spektakl pokazuje też, że nie o 
lęk przed nieznanym i nowym tu chodzi, które zawsze znajdzie sposób, aby się przejawić i zebrać oklaski na stojąco.

Doświadczenie „Komuny Paryskiej” efemerydalnie pojawia się od czasu do czasu w sytuacjach zagrożenia - praw jednostki, wolności i bezpieczeństwa, ale znika, rozpływa się, zbierając ofiary z wrażliwców, rozchwiańców i dziwaków podważających zastany porządek.

Nie może być inaczej. Ludzkość trzyma się przy życiu tylko za sprawą dążenia do ideału. Tylko do tego aktorzy Teatru Polskiego zdołali mnie przekonać.

Karina Obara

Polityka, psychologia i kultura są ze sobą nierozerwalnie związane i dlatego fascynują mnie dziennikarsko. To, co ludzie wyprawiają na tych polach jest warte pokazania. Zdanie niech każdy wyrobi sobie sam:-)

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.