Robert Gawliński, lider „Wilków” w pierwszym wywiadzie po rocznej przerwie w koncertowaniu. Zdradza szczegóły dotyczące nowej płyty

Czytaj dalej
Fot. Mateusz Majnusz / Nowa Trybuna Opolska
Mateusz Majnusz

Robert Gawliński, lider „Wilków” w pierwszym wywiadzie po rocznej przerwie w koncertowaniu. Zdradza szczegóły dotyczące nowej płyty

Mateusz Majnusz

- Prawa i wolności nie są dane raz na zawsze, a o demokrację, prawa człowieka i praworządność trzeba dbać każdego dnia. Ukraińcy jeszcze 10 lat temu mogli sądzić, że skoro żyją w wolnym kraju, to tak już będzie. A później się okazało, że najechało ich obce państwo i zajęło część jego terytorium – mówi Robert Gawliński, lider zespołu Wilki.

Mateusz Majnusz: Czwartkowy, deszczowy poranek w Opolu nie przypomina panu opolskiego festiwalu? Gdy gwiazdy zjeżdżają się do Opola na koncerty, zawsze pada…

Robert Gawliński: Taka jest już chyba niepisana “tradycja” festiwalu (śmiech). Gdy przyjeżdżałem do Opola właśnie na festiwal, aura była podobna, więc chyba nikogo już to nie dziwi. Od kilku lat nie miałem jednak okazji wystąpić na festiwalu, ale koncert Schody do Wolności właściwie można nazwać festiwalem, biorąc po uwagę ilość zaproszonych artystów.

Zdążył się pan już przebranżowić? Podobno zaczął pan uprawiać oliwki w Grecji.

- To mit! (śmiech). Po prostu znajomi mieli oliwkobranie i postanowiłem im pomóc. Wrzucałem do Internetu różne filmiki, żeby mieć kontakt z fanami, ale ten zainteresował media i przypięto mi łatkę farmera. Muszę przyznać, że bardzo się dobrze bawiłem z tego powodu. Próbowałem to później sprostować, ale nikt nie chciał słuchać, więc odpuściłem.

Wyprowadzka do Grecji była próbą szukania inspiracji, dłuższymi wakacjami czy może ucieczką od polskiej rzeczywistości?

- Grecja jest pięknym krajem, mieszkają tam bardzo mili, uczynni i otwarci ludzie. Od 15 lat jeżdzimy tam poza sezonem, kiedy do Polski nadciągają chmury, przedłużamy sobie lato. Gdy u nas żółkną liście, tam nadal jest ciepło i słonecznie. Pierwsze wyjazdy były czystą, artystyczną inspiracją. W ten sposób zrodziła się płyta „Obrazki”, której wszystkie teksty napisałem pod wpływem miesięcznego wyjazdu do Grecji. W tworzeniu pomagała mi przestrzeń, którą tam czułem. Przestrzeń umysłowa, mentalna, ale także taka namacalna, którą widać, gdy ze swojego domu patrzysz w morze. I to się nie zmieniło od prawie 20 lat. Nadal będąc w Grecji dusza rwie się do tworzenia.

Panu się podoba taki sielankowy, śródziemnomorski styl życia?

- Tam życie płynie zupełnie innym tempie. Uważam jednak, że błędnie postrzegamy Greków jako leniwy naród, który nie lubi pracować. Takie postrzeganie pokutuje od lat i jest bezpośrednio związane z tym, że gdy my jedziemy na wakacje do Grecji, tam temperatury dochodzą do 38 stopni. W takiej temperaturze nie da się pracować normalnie, dlatego Grecy zaczynają w lato pracę o godz. 6 rano, pracują do 12 i robią sobie przerwę do wieczora, żeby w najgorętszym okresie dnia, móc zwyczajnie odpocząć w domu, na plaży czy w tawernie. To piękny aspekt życia rodzinnego, gdy widzi się, jak w takiej tawernie przesiadują całe rodziny i traktują ją jak drugi dom. Tam życie toczy się na ulicy. Ludzie są uśmiechnięci, chętni do rozmowy i biesiadowania.

Tego nie da się doświadczyć w Polsce.

- Ale jest to też piękne, że w naszym kraju mamy cztery, bardzo wyraźne pory roku. Coraz mniej krajów może się tym pochwalić. Nic tak cudownie nie pachnie, jak polski las jesienią.

Asymilując się z Grekami, miał pan czas na tworzenie muzyki?

- Rok spędzony w Grecji, pomimo panującej pandemii, uznaję za udany. Miałem sporo pracy – pisałem teksty, wymyślałem nowe melodie, kombinowałem z różnymi stylami. Okazało się jednak, że jeden z wiodących producentów w Polsce powiedział mi, że bałby się ze mną teraz współpracować. Nie wiem, co to znaczyło. Inni producenci również nie wiedzieli, czego będziemy od nich oczekiwać i byli trochę sceptyczni. Dopiero Kuba Galiński okazał się producentem, który doskonale rozumiał nasze potrzeby i z którym udało nam się wypracować wspólny język muzyczny. Współpraca z nim przypomina mi najlepsze lata Wilków.

Można więc spodziewać się waszej nowej płyty?

- Tak! Zaczęliśmy ją tworzyć jeszcze przed pandemią, a kontynuowaliśmy podczas mojego wyjazdu. Dzięki technologii miałem cały czas kontakt z Kubą, co znacznie ułatwiało pracę na odległość. Płyta osadzona będzie klimatem w latach 90., co bardzo mi odpowiada, bo jest to najszersza wypowiedź w moim wydaniu. Mając prawie sześćdziesiątkę na karku, chętnie wraca się do swoich lat młodości i najlepszego okresu polskiej muzyki popularnej. Jestem szczęśliwy z tej płyty i mówiąc trochę nieskromnie, kilka utworów już jest moimi faworytami na przyszłe koncerty.

Płyta jest już gotowa?

- Można powiedzieć, że w 70-80 proc. Nagraliśmy już siedem utworów, kolejne dwa mają napisane teksty, ale czekają jeszcze na nagranie. Trzeba poświęcić trochę czasu na nagranie drugich głosów i dopracowanie całości. Planujemy cztery single, ale nie wiem, czy tyle pochłonie radio.

Pan nigdy nie miał nosa do singli. Spodziewał się pan, że „Urke” będzie największym hitem waszej czwartej płyty, a tu nieoczekiwanie „Baśka” wdarła się na szczyt listy przebojów.

- Zostaliśmy zaproszeni w 2002 roku na opolski festiwal, no i się zastanawialiśmy, z jakim utworem przyjedziemy do Opola. Nie chcieliśmy wykonywać „Urke”, który miał być utworem promującym płytę, ponieważ był czerwiec, a płyta miała wyjść dopiero we wrześniu. Trochę się tego obawialiśmy, że możemy nie dociągnąć tych kilku miesięcy na jednym singlu i wtedy musielibyśmy szukać kolejnego. Wybór padł na „Baśkę”, która była taką lekką, wakacyjną piosenką. Niespodziewanie otrzymaliśmy za nią nagrodę na festiwalu, a sam utwór stał się hitem. Ludzie śpiewali go przy każdej okazji, a wkrótce zaczęły się pytania, gdzie jest nasza płyta. A płyty jeszcze przez kilka miesięcy nie było! Okazało się to marketingowym błędem, który spowodował, że sprzedaliśmy w sumie ze 100 tys. mniej egzemplarzy.

Dzisiaj mało który artysta może pochwalić się taką sprzedażą swoich płyt.

- Bo dzisiaj wszystko jest za darmo, a jak nie jest legalnie za darmo, to można nielegalnie to ściągnąć. Dotyczy to nie tylko muzyki, ale też filmów, gier czy sztuki.

Z tego powodu zrodził się pomysł wprowadzenia opłaty reprograficznej.

- Opłata reprograficzna ma w założeniu stanowić rekompensatę oddawaną artystom przez producentów i importerów sprzętu elektronicznego, ponieważ to ich technologia służy kopiowaniu i przechowywania utworów w ramach dozwolonego użytku. To nie jest nowy pomysł, ta opłata była zawsze odprowadzana za czyste płyty CD, kasety magnetofonowe, ale czegoś nie dopilnowano, kiedy wchodziły nowe technologie i stąd teraz ten spór. Mam nadzieję, że ZAiKSowi i Związkowi Zawodowemu Muzykow uda się wypracować rozwiązanie tego problemu. To byłaby bardzo duża pomoc dla twórców. Trzeba pamiętać, że nasza branża została zamknięta jako pierwsza, a otwarta jako ostatnia i wielu artystów jest w trudnej sytuacji. Nie myślę o sobie, nie myślę o tzw. gwiazdach, bo one sobie poradzą.
Chciałbym zwrócić się do organizacji kulturalnych, na których spoczywa teraz największa odpowiedzialność za organizowanie koncertów i mówiąc wprost – za zapewnienie pracy muzykom i innym twórcom. W Opolu akurat Wydział Kultury Urzędu Marszałkowskiego stanął na wysokości zadania i mogliśmy wystąpić na doskonale przygotowanej imprezie.

Koncert „Schody do wolności” w opolskim amfiteatrze będzie pana pierwszym koncertem od wybuchu pandemii.

- Trudno sobie wyobrazić tęsknotę artystów, którzy na ponad rok zostali pozbawieni możliwości koncertowania, a co za tym idzie – również możliwości zarabiania na chleb. Bardzo się cieszę, że to akurat w Opolu odbędzie się mój pierwszy, popandemiczny koncert.

Czuje pan tremę podobną do tej z lat młodości?

- Jak się gra dużo koncertów, to przy pięćdziesiątym występie w roku, wchodzi się w taki automatyzm. A ja dziś znów czuję tę ekscytację i tremę! Bez niej nie można zagrać dobrego koncertu, bo nie czuje się emocji. I to jest chyba najważniejsze w zawodzie muzyka, żeby tę tremę potrafić przerobić na pozytywną wibrację. W taki sposób nawiązuje się kontakt z publiką i tylko w taki sposób można ją porwać do zabawy.

W zapowiedzi koncertu powiedział pan, że „droga do wolności trwa wiecznie”. Ma pan poczucie, że wolność wywalczona 30 lat temu nie jest nam dana raz na zawsze?

- Prawa i wolności nie są dane raz na zawsze, a o demokrację, prawa człowieka i praworządność trzeba dbać każdego dnia. Ukraińcy jeszcze 10 lat temu mogli sądzić, że skoro żyją w wolnym kraju, to tak już będzie. A później się okazało, że najechało ich obce państwo i zajęło część jego terytorium. No i co mogli na to poradzić? Do kogo się zwrócić? Gdzie byli Amerykanie, nasi obrońcy wolności i policjanci świata? Gdzie było NATO? Gdzie była reszta państw? Nie mogli też liczyć na Polskę, bo jesteśmy za słabi, aby samodzielnie przeciwstawić się Rosji. Gdyby jednak cała Europa jak jeden mąż powiedziała Putinowi, że ma spieprzać, konsekwencje inwazji mogłyby być inne.

Europie zabrakło odwagi?

- Zabrakło jej jaj, bo my nadal czujemy strach przed Rosją. Sądzę, że Polska właśnie z tego powodu została zdradzona w trakcie II Wojny Światowej, bo innym państwom po prostu zabrakło odwagi. Rosja jest cierniem u boku Europy, bo z powodu panującego tam od lat zamordyzmu trudno ją zakwalifikować do naszego kontynentu, a z drugiej strony z powodu jej bliskiego położenia, odgrywa znaczącą rolę w przemianach w tej części świata.

Odwagi państwom brakuje również teraz.

- Przykładem była sprawa uchodźców, wobec których europejskie kraje wolały umywać ręce, zamiast realnie zająć się tym problemem. Podobnie zachował się także kościół katolicki w Polsce, który nie chciał nawet dostrzec tych ludzi i zająć stanowiska w tej sprawie. Można było tę sprawę załatwić w cywilizowany sposób i zaprosić do Polski chrześcijańskich uchodźców, którzy znaleźliby u nas schronienie.

Łatwiej było zignorować problem?

- Oczywiście, że tak, ale to nas donikąd nie prowadzi. Wystarczy bowiem ignorancja ludzi dobrych, aby zło zatriumfowało na świecie.

To jest miara współczesnego patriotyzmu, aby nie bać się głośno mówić o naszych problemach i na nie reagować?

- Patriotyzm wynosi się z domu i często kształtuje się go na podstawie naszej własnej, rodzinnej historii. To opowieści naszych dziadków i wujów, którzy walczyli na Wołyniu, nad Niemnem czy w powstaniu. Moją babkę zamordowała w bestialski sposób banda UPA, a brat drugiej babci służył w Armii Andersa, a w tym czasie jego pierwsza, ukochana żona poznała w Warszawie Niemca, z którym się wyprowadziła do Niemiec. Jak się słucha tych historii jako dzieciak, to chłonie się je jak gąbkę. A to kształtuje miarę patriotyzmu, który odczuwamy w naszym sercu. Gdyby ci ludzie tego nie zrobili, gdyby nie chcieli zostawić swoich rodzin i dzieci, ryzykując do tego własnym życiem, dzisiaj nie mielibyśmy Polski. Ci ludzie kochali swój kraj w sposób, jaki dzisiaj trudno jest sobie wyobrazić. I tego uczę swoich synów, że można mieć dziesiątki domów w różnych częściach świata, można kochać podróżować i zwiedzać, ale ojczyznę ma się tylko jedną. Jest nią Polska i tak bardzo bym chciał, abyśmy w końcu przestali przejmować się błahostkami, jakimiś niesnaskami, które nas dzielą, zamiast jednoczyć.

Polaryzacja społeczeństwa w Polsce pogłębia się z każdym rokiem.

- Z tego powodu powinniśmy stygmatyzować tych, którzy do tego rozwarstwiania się społeczeństwa cynicznie dążą. Taka dyskusja jest po prostu nie do przyjęcia, aby nazywać Ślązaków jakąś ukrytą opcją niemiecką, bo wkrótce wrogami staną się Kaszubi, Łemkowie czy Tatarzy. Szukanie wrogów jest wygodne do uprawiania brudnej polityki, ale nie czyni to dobra. To jest po prostu zło, które należy piętnować.

Skąd w ogóle wzięły się te podziały w naszym kraju?

- Pamiętam słowa Pawła Kukiza, że „Warszawa jest jak Monako w Polsce, inne ciało, dwory, arystokracja, media, oni nie mają pojęcia, jak wygląda życie na prowincji”. Można byłoby mu zadać te pytanie, dlaczego on się wyprowadził z Opola do Warszawy. Powód był prosty – bo w Warszawie żyje się łatwiej. I tak było już od zawsze, że życie w stolicy ma specjalne preferencje, ma większy potencjał, wyższe zarobki. Gdy w latach 90. wracałem do Warszawy od swoich przyjaciół w Rzeszowie, to nie trudno było zauważyć te różnice, które sięgały dekady w rozwoju! Te podziały były zawsze i dotyczyły wschodniej i zachodniej części Polski. Wielkopolska, która miała bliski kontakt z lepiej rozwiniętym i bogatszym krajem, nawet takim jak NRD, miała szansę na lepszy rozwój ekonomiczny, wyższy poziom wiedzy, poczucie mentalności europejskiej i odpowiedzialności za własne czyny, a nie oczekiwania, że coś nam ktoś da.

Dodatkowo wielu Polaków nie poradziło sobie z transformacją gospodarczą po 1989 roku.

- Tworzenie wolnego rynku opartego na własności prywatnej pozwoliło wielu ludziom się wzbogacić i podnieść jakość swojego życia. Niestety zapomnieli inwestować w swoją przyszłość. Ludzie, którzy szyli odzież i sprzedawali ją na bazarze na Stadionie Dziesięciolecia, mogli pozwolić sobie na kupno niemieckiego samochodu czy budowę domu. Sądzili, że są szczęśliwi, ale gdy do Polski wjechały europejskie koncerny, ci ludzie szybko zbankrutowali i zostali z niczym. To spowodowało frustrację, niepogodzenie się z sytuacją i poczucie porażki. Ludzie pamiętający tamte czasy, którzy dziś ledwo wiążą koniec z końcem, liczyli od wielu lat, że ktoś się nimi zaopiekuje. I nadal liczą, że zrobi to PiS. Największym obowiązkiem, który czeka PiS czy jakąkolwiek inną partię, jest zajęcie się emerytami, którym dziś żyje się w Polsce naprawdę źle. Skoro mamy pieniądze na 500+, to musimy je mieć także dla emerytów, dla niepełnosprawnych, którymi trzeba się zaopiekować, pomóc ich rodzicom. A młodym ludziom, którzy dopiero zaczynają dorosłe życie mam jedną radę – żeby osiągnąć sukces, trzeba zakasać rękawy i zapieprzać, a nie liczyć na pomoc państwa.

Mateusz Majnusz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.