Andrzej Kozioł

Śniadankowe handelki. Ni to sklepy, ni to knajpki

"Hawełka", szczyt wytworności, kraina obfitości... Fot. Archiwum "Hawełka", szczyt wytworności, kraina obfitości...
Andrzej Kozioł

Częściej niż wytworne salony odwiedzano lokaliki z wejściem z sieni, gdzie pikolaki roznosiły „Sznyt jasny z wysokim”.

Handelki śniadankowe były krakowską specjalnością - ni to sklepy, ni to knajpki, a właściwie sklepy z wyszynkiem, w których można było pokrzepić się kufelkiem lub kieliszkiem i przekąsić co nieco. Wydana w 2000 roku przez PWN „Encyklopedia Krakowa” stwierdza, iż kres handelków wyznacza rok 1939. Chyba nie, skoro pani Jackowa, jeszcze nie tak dawno prowadząca cudownie staroświecki sklepik przy ulicy Długiej, twierdziła, że jej mąż chciał po wojnie wskrzesić tradycję. Specjalizował się w wędzonej pasztetówce, podawanej na gorąco, wprost z wędzarni.

Nikt już nie pamięta handelku Janigi przy linii A-B. Podobno, jak twierdziła Maria Estreicherówna, lokal cieszył się niezwykłym powodzeniem:

(...) w moim dzieciństwie opowiadano, że w znanym wtedy handelku Janigi w Rynku (gdzie dziś „Feniks”) w okopconych i zadymionych salkach bywał taki ścisk, iż goście siadali na wysokich progach, oddzielających jedną ubikację od drugiej. Gdy właściciel lokal odnowił i nadał mu kulturalniejszy charakter, natychmiast frekwencja się zmniejszyła.

W lokalikach śniadankowych najchętniej chyba pijano piwo, i to z upodobaniem, ze znawstwem, jak twierdził Antoni Wasilewski:

Inna „szychta” krakowian omawiała sprawy bieżące już nie przy czarnej kawie, lecz przy bombce piwa w ładnie nalanym kuflu, i to z pięknym kołnierzem... Byli też zwolennicy półbombki, czyli tzw. półhalby - po prostu małego piwka z szumem nalanego do całej bomby piwa - pełnej piany. Ten rodzaj nalania piwa nazywał się - „sznicikiem”... Był nieco droższy, lecz obfitszy i smaczniejszy. Przy protekcji „kipera”, czyli nalewającego, zawartość kufla dorównywała i całej bombie. Smaczek „sznicika” polegał na tym, że najpierw piwosz zdmuchiwał pianę, później dłonią, względnie poduszeczką wielkiego palca wycierał krawędź szklanicy, by po tym wstępie dotknąć ją już ustami i pić, pić - aż do dna...

Bywali krakowianie w lokalu śniadankowym Kuśmierczyka na rogu ul. św. Anny. Przy stolikach o marmurowych blatach, których nigdy nie okrywały obrusy, zasiadali miłośnicy nie tylko śniadanek, ale także trunków. Jak twierdził Stanisław Broniewski:

Tu mieli też swój stolik wytrawni znawcy alkoholi: Władysław Orkan, Franciszek Mirandola (Pik) i wyjątkowo zdolny geolog, Kuźniar.

Orkan nie musiał specjalnie oddalać się od domu, aby zasiąść u Kuśmierczyka - mieszkał u wylotu ul. Brackiej do Rynku.

Jeszcze większym wzięciem wśród mieszkańców miasta cieszył się lokal „Pod Obrazem”, czyli „Wenzel”, stara, do dziś istniejąca restauracja w Rynku, w kamienicy nr 13. A „Pod Obrazem” dlatego że na fasadzie pięknie odmalowano Matkę Boską, która - jak powszechnie wierzono - sprawiła, że podczas pożaru Krakowa w 1850 roku dom nie spłonął. Słynął „Wenzel” z barowych dań, przede wszystkim ze znakomitych flaków i z publiczności doborowej. Jak pisał Antoni Wasilewski:

Do tego to lokaliku wpadał i wybitny gość z prowincji, i pisarz, ziemianin, wysoki duchowny, a też kapelan cmentarny, ksiądz Staich po dwudziestu pogrzebach... Tu oblewano awanse, stanowiska, probostwa i nieboszczyków.

I wreszcie „Hawełka”, lokal przesławny, do dziś działający. „Hawełka”, szczyt wytworności, kraina obfitości, ale... Odwołajmy się do Stanisława Broniewskiego:

Zamiast tych wystawnych salonów najbardziej jednak uczęszczany był lokalik na parterze za sklepem z wejściem z sieni, gdzie uwijające się pikolaki w zielonych fartuchach roznosiły „bomby z czapką w grubym szkle”, „duże z kołnierzem w tulipanie”, albo „sznyt jasnego z wysokim”. Przy ścianie i wokół słupów podpierających strop biegły wąskie marmurowe półki, przy których na stojąco panowie radcy i panowie doktorzy, każdy bowiem klient musiał mieć jakiś tytuł, spijali te specjały, wysysając pianę z obwisłych wąsów.

Oczywiście handelki śniadankowe nie kończyły się na tych trzech. Były też inne, mniej nobliwe, mniej popularne. Głównie przyciągały przybywających do Krakowa prowincjuszy. Czym? Nie wyjątkowo smakowitymi flaczkami, nie jakimś szczególnym rodzajem piwa, ale damskimi kapelami. Na przykład na rogu ul. Krupniczej i Karmelickiej, tam gdzie dzisiaj znajduje się Bagatela, do piwa przygrywały panienki w różowych sukienkach. Oczywiście mocno wydekoltowanych...

Andrzej Kozioł

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.