Teresa Wądzińska: „rasowa estradówa” i „szeroka osoba”

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Czachorowski
Dorota Witt

Teresa Wądzińska: „rasowa estradówa” i „szeroka osoba”

Dorota Witt

- Starość? Nie istnieje. To nie my decydujemy o śmierci, ale możemy decydować o życiu, dbając o siebie. Moją misją jest praca dla innych, służenie ludziom - tak trzeba w kulturze - mówi Teresa Wądzińska, aktorka.

Mówi pani o sobie „rasowa estradówa”. Co to właściwie znaczy?

Bardzo lubię Borysa Szyca, to świetny aktor. Dlaczego więc nie był autentycznym marszałkiem w „Piłsudskim”? O Józefie Piłsudskim możemy powiedzieć, co chcemy: chuligan, awanturnik albo i jeszcze ostrzej. Ale trzeba też przyznać, że miał klasę, którą można było zaobserwować na podstawie jego sposobu bycia, a której nie przykryły ani dosadny język, ani bezpardonowe działania. Tak jak na scenie nie da się zagrać hrabiny, bo hrabiną trzeba po prostu być, tak Szyc nigdy nie stworzy kreacji człowieka z klasą, bo – choć jest piekielnie zdolny – nie ma tego wyjątkowego stylu bycia we krwi. A ja, wychodząc na estradę, czułam, jakbym robiła to od zawsze, jak gdyby jeszcze w poprzednim życiu.

Zadaję sobie pytanie: po co ja jestem na tej ziemi, dla kogo, na co? I wiem, że każdy człowiek powinien w życiu coś zrobić. Nie wielkiego, ale coś dobrego dla innych.

Po latach gry na deskach teatru, na emeryturze nie zwalnia pani tempa. Od 11 lat prowadzi pani zajęcia teatralne dla seniorów. Jaka jest „Nasza klasa”?

To grupa trzynastu osób, sześć jest w niej od samego początku. Studenci uniwersytetu trzeciego wieku. Dyrektorka banku, polonistka, prezes firmy... Wykształceni ludzie. Ale zrobienie z tego zlepku osobowości artystów, to straszna harówa. Ja się jej nie boję. Potrzeba służenia ludziom, robienia czegoś dla innych jest we mnie od zawsze. To jest mój patriotyzm, tak wyrażam miłość do Polski. Bo ze mnie taka „szeroka osoba". Kocham poezję, tą, która brzmi mi w liściach. Dlatego z seniorami biorę na warsztat klasyczne, często staropolskie teksty. Uwielbiam Jana Kochanowskiego, ks. Twardowskiego, czerpię z pracy Oskara Kolberga. Bo Polska wyraża się w języku. Nie rozumiem trochę dzisiejszego świata: młodzi ekscytują się tym, że wystarczy, by mówili po angielsku, a już mogą wyjechać gdziekolwiek i być... handlowcem. Do prawdziwego życia potrzebna jest poezja. Ale żeby w sobie znaleźć tę potrzebę piękna, ten zachwyt nad „Kwiatami polskimi" Tuwima, trzeba patrzeć trochę wyżej, ponad okno autobusu. Jeśli za tym oknem znajdziemy coś więcej niż miejską codzienność, to znaczy że odnaleźliśmy w sobie polską duszę. A dusza polska to wieczny romantyzm. Dlaczego Chińczycy i Japończycy tak dobrze grają Chopina? Zrozumieli już, że sztuka, romantyzm, to jedyna ucieczka od pędu mechanicznego świata.

18 października odbędzie się premiera kolejnej już sztuki, którą obsadzą pani uczniowie - seniorzy. Skąd wziął się pomysł na „Kobiety niepodległe"?

Wpadła mi w ręce broszurka „One budowały Niepodległą. (Nie)zwykłe kobiety z terenu dzisiejszego województwa kujawsko-pomorskiego" wydana w zeszłym roku przez KPCK w Bydgoszczy. Znalazły się tu niesamowite historie kobiet z regionu. Czytamy tam, m.in., że w czasie I wojny światowej wstępowały do Ochotniczej Legii Kobiet. Pełniły służbę wartowniczą, kurierską, wywiadowczą, a czasem walczyły z bronią w ręku. Za swój udział w wojnie polsko-bolszewickiej odznakę „Za Trud Ofiarny” otrzymały między innymi: szer. Zofia Hurowska z Włocławka, st. szer. Agnieszka Naskrętówna z Bydgoszczy, kapral Józefa Podolska z Ciechocinka. Wielką pomocą dla powstańców wielkopolskich były zakładane przez hrabinę Marię Skórzewską z Lubostronia lazarety i kuchnie polowe czy działalność wywiadowcza Bronisławy Zeidler i Anieli Jankowskiej. I tutaj nie zabrakło bohaterskich epizodów – kiedy aresztowano w Rynarzewie powstańców, za broń przeciwko oddziałom Grenzschutzu chwyciły mieszkanki wsi. Hrabina Aniela Potulicka chciała przekazać majątek na kształcenie Polaków, finansowała KUL. Już wtedy wiedziała, jak ważne jest, by ludzie zdobywali wiedzę. Tylko wtedy nie dadzą się oszukać, zmanipulować. A to własnie robi się z nimi i dziś - do granic nieprzyzwoitości.

Teresa Wądzińska
Archiwum T. Wądzińskiej Teresę Wądzińską przez lata można było podziwiać w wielu oryginalnych kreacjach, m.in., na desach Teatru Polskiego w Bydgoszczy


Postanowiła pani zrobić sztukę na podstawie... broszury?

- I to tyle o nich? - pomyślałam. - Taka broszurka i nic więcej? Od razu wiedziałam, że pracę jaką, autorki opracowania włożyły w odszukanie i spisanie tych historii, trzeba wykorzystać, by szerzej opowiedzieć o tych bohaterkach. Skompletowanie obsady i przełożenie biografii wybitnych kobiet: suche fakty z ich barwnego życia na język sztuki, było trudne, ale się udało (mamy w zespole polonistkę, świetnie pisze dialogi). W teatrze da się wszystko, ale pod pewnym warunkiem: Szekspira można zagrać dobrze nawet na beczce, ale to musi być Szekspir. Mamy w sztuce nawet dwóch mężczyzn: Rejewskiego i Grzymałę Siedleckiego (dla równowagi). Muzykę tworzy cudowny Waldemar Knade. Zbudujemy mistyczny spektakl: opowieść o spotkaniu dusz kobiet zasłużonych w historii regionu u hrabiny Skórzewskiej w Lubostroniu. Spektakl będzie pokazywany, m.in., dzieciom w szkołach w regionie.

Potrzeba służenia ludziom, robienia czegoś dla innych jest we mnie od zawsze. To jest mój patriotyzm, tak wyrażam miłość do Polski. Bo ze mnie taka „szeroka osoba". Kocham poezję, tą, która brzmi mi w liściach.

Powiedziała pani kiedyś „teatr to życie". Nic więcej w życiu nie jest ważne?

Od zawsze czułam, że moje miejsce jest na estradzie, w służbie ludziom (w kabarecie dla dzieci, w warsztatach dla seniorów, bo tak trzeba w kulturze). Moja mama zmarła, gdy miałam 7 lat. Ojciec ożenił się ponownie. Ja wiedziałam, że - jeśli chcę się uczuć - muszę wyjść z domu. W głębi duszy od początku byłam przekonana, że to dla mnie szansa. Zaczęłam pracę w recepcji szpitala w Grudziądzu. Tam spotkałam pewnego żołnierza, akurat wracał do domu, do Szczecina. Mówił coś o ożenku, ale ja o tym nie chciałam słyszeć. Cel miałam inny: pracować w teatrze, ruszyć w świat. A w Szczecinie był teatr. Wyjechałam z nim, tam znów pracowałam w recepcji, tym razem szpitala bezpieki - pracę załatwił mi szwagier tego niedoszłego narzeczonego, milicjant (nie ma co oceniać, pracowali tam także wybitnie lekarze, z nakazu pracy). To był 1953 rok. Inny świat. W 1960 r. występowałam już jako aktorka na deskach szczecińskiego teatru.

A dziś, ile jest w pani z tamtej początkującej aktorki?

Ciągle jest we mnie miłość do człowieka. Bez krytyki, oceniania. Jakie mam do tego prawo? Zadaję sobie pytanie: po co ja jestem na tej ziemi, dla kogo, na co? I wiem, że każdy człowiek powinien w życiu coś zrobić. Nie wielkiego, ale coś dobrego dla innych. Bo życie nie może składać się z wyjść do pracy, jedzenia i snu. To zbyt prozaiczne, by zajmowało nas bez reszty. Mam 84 lata. I co z tego? Coś takiego jak starość nie istnieje. Nie ma wieku, przekonanie, że na coś jest za późno, jest tylko w naszej głowie. My nie decydujemy o śmierci, ale decydujemy, jak żyć, każdy musi o siebie zadbać. W grupie „Nasza klasa” każdy ma swoje ego, do każdego trzeba inaczej dotrzeć. Ale też każdy zmienił się przez te lata bycia razem. Pracując w teatrze, pracując nad rolami, pracuje się też nad sobą.

Wybitny aktor i pedagog, Ludwik Sempoliński mówił o pani: talent jak u Kwiatkowskiej.

Uważał, że mam wyjątkową umiejętność bycia aktorką kabaretową. Bo nie każdy aktor się do tego nadaje (czasem w takich rolach lepiej wypada nawet amator). Na estradzie sprawdza się moje angielskie poczucie humoru, to, że nie potrafię szydzić z innych ludzi, ale potrafię pokazać im ich śmiesznostki, obśmiewając samą siebie. Dziś młodzi myślą, że śmieszny kabaret to połączenie wulgaryzmów i golizny na scenie. Nic z tych rzeczy.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.