Uśmiechu i czułości - tego mi brakuje

Czytaj dalej
Fot. Anna Kurkiewicz
Gabriela Bogaczyk

Uśmiechu i czułości - tego mi brakuje

Gabriela Bogaczyk

W 1958 r. Andrzej Szymczakowski przyjechał pociągiem pospiesznym do lubelskiego Domu Pomocy Społecznej. Miał 19 lat i ojca alkoholika. Przez pierwszy tydzień płakał, potem spędził pół wieku w różnych ośrodkach.

Jak Pan wspomina dzieciństwo?

Urodziłem się w woj. łódzkim, w Dobryszycach, niedaleko Radomska. Moi rodzice po zakończeniu działań wojennych przenieśli się na ziemie odzyskane do Strzelec Opolskich. Czuję się Ślązakiem, bo tam się wychowałem i nawet potrafię pieronić.

Moi rodzice byli rzemieślnikami, ojciec był mistrzem rzeźniczo-wędliniarskim, a mama sprzedawała w sklepie. Od urodzenia poruszam się na wózku inwalidzkim. Medycznie to się nazywa okołoporodowe porażenie mózgowe.

Uśmiechu i czułości - tego mi brakuje
archiwum prywatne Z mamą i tatą. Pan Andrzej jako mały chłopiec. Jego mama zmarła, gdy miał 16 lat.

Mam to szczęście, że w moim przypadku stan zdrowia się poprawiał i mogę rozmawiać logicznie. Z tym że według dokumentacji medycznej, to z takim rozpoznaniem ludzie nie mają prawa żyć dłużej niż dwa lata, a ja mam już 78 lat. To ewenement.

Jak mi później powiedziano, miałem rodzeństwo, ale rodzice mieli prawdopodobnie konflikt krwi i dwie siostry oraz brat nie dożyli trzech lat, a ja zostałem jako jedyne dziecko rodziców. Jak taki zakalec rodziny.

Zakalec? Jak był Pan traktowany w domu?

Z dzieciństwa pamiętam babcię i dziadka oraz mnóstwo ciotek, sióstr mojej mamy, którzy bardzo mnie chronili przed światem. Byłem traktowany jak kaleka, więc czas spędzałem w domu.

Ojciec uważał natomiast, że jestem umysłowo upośledzony. Nie stanowiłam dla niego żadnej wartości.

Byłem dla niego czymś w rodzaju wyrzutu sumienia. Dawał mi to do zrozumienia.

Tym też tłumaczę sobie jego alkoholizm. Jestem przekonany, że ojcostwo go przerosło. Jego alkoholizm zupełnie izolował mnie od niego. Bałem się go, bo jak za dużo się napił, to wtedy wszystko, co stawało mu na drodze, było jego wrogiem.

Doświadczałem przemocy rodzinnej, to się teraz tak ładnie nazywa. Wie pani, o czym mówię.

Mama zmarła wcześnie, gdy miał Pan 16 lat.

Tak i potem, w czasie jednej z awantur pijackich, ojciec wyrzucił mnie z domu. Pojechałem wtedy do ówczesnych władz w Strzelcach. Dobrze mnie znali, bo biuro mieściło się w tym samym budynku co sklep moich rodziców. I mówię: „Towarzyszu, ja nie chcę już wracać do domu”.

Zadzwonili po karetkę i odesłali mnie do szpitala w Rudach Raciborskich. Następnie skierowano mnie do ośrodka szkolenia chorych ze schorzeniem reumatycznym w Śremie Wielkopolskim.

Spędziłem tam ponad 3 lata. Potem, jako 19-letni chłopak, zostałem niejako z urzędu przekazany na stały pobyt do Domu Pomocy Społecznej w Lublinie.

I tak się zrobiło z tego 50 lat?

Uśmiechu i czułości - tego mi brakuje
archiwum prywatne Z Zuzią. Z pierwszą żoną pan Andrzej się ożenił, gdy miał 24 lata.

Swój staż zaczynałem w domu przy Głowackiego i teraz jestem tu z powrotem. Zdążyłem się w tym czasie dwa razy ożenić i dwa razy owdowieć. Obie żony były mieszkankami domu.

Pierwsza moja żona, Zuzia, była Ślązaczką ze Strzemieszyc spod Będzina. Była starsza ode mnie o 11 lat. W dniu ślubu miałem 24 lata. Ceremonia odbyła się na korytarzu na pierwszym piętrze.

Tak jak ja jeździła na wózku inwalidzkim, bo miała uszkodzony rdzeń kręgowy w wyniku wypadku. Przechodziła przez tory wąskotorówki przemysłowej, bo pracowała w kamieniołomach. Urwała się po prostu kolebka z urobkiem i Zuzia nie zdążyła odskoczyć.

Poznałem ją w sierpniu 1958 roku. Spotkaliśmy się pierwszy raz przed domem. Chodziliśmy na randki do Ogrodu Saskiego. W DPS mieszkały wtedy 24 zakonnice. Bałem się, że mi ją zabiorą.

Uważały, że świat do góry nogami się przewraca, że to musi być jakaś kara boska. Nie mogły zrozumieć, że dwoje niepełnosprawnych ludzi może się trzymać za rączkę lub dać sobie buzi.

A jaka była druga żona?

Uśmiechu i czułości - tego mi brakuje
archiwum prywatne Druga żona, Jola. Przeżyli wspólnie 30 lat.

Z Jolą było inaczej. Była młodą osobą, wrażliwą, uzdolnioną artystycznie, bo malowała i pisała. Jako czterolatka zachorowała na gruźlicę kości i z tego powodu też poruszała się na wózku.

Jak przywieźli ją do DPS w 1969 roku, to psychicznie tego nie wytrzymała. Podjęła tutaj próbę samobójczą.

Zostałem najpierw wyznaczony do opieki nad nią, no i się złapałem, jak mysz do pułapki.

Powiedziała, że nie będzie myślała o śmierci, ale muszę z nią być.

I tak z Jolą przeżyłem ponad 30 lat.

Wróćmy do 1958 roku. Był Pan bardzo młody, co Pan czuł, trafiając do tego miejsca?

Skierowanie do takiego domu odbierałem jako ucieczkę przed ojcem, bo się bałem, że mnie zabije, miał przecież broń myśliwską. Poniżał mnie, nie dostrzegał mojej wartości, w ogóle ja dla niego nie istniałem...

Natomiast, z drugiej strony, jak przywieźli mnie do Lublina, to przeżyłem wielki zawód, bo nie chciałem się donikąd ruszać ze Śremu, ale przyszedł przykaz. Przyjechałem tutaj pociągiem pospiesznym z Poznania. To był pociąg relacji Lublin - Jelenia Góra.

Jechałem od ósmej rano do pierwszej po południu. I rzucono mnie na pierwsze piętro do 12-osobowej sali. Rzeczywistość znacznie odbiegała od tego, co sobie wyobrażałem.

Najpierw przez tydzień płakałem, a później pojawiła się Zuzia i było lepiej. W całym DPS było wtedy 250 łóżek.

Pierwsze wrażenie było koszmarne, jakbym znalazł się w więzieniu. Zresztą uważam do dzisiaj, że domy pomocy społecznej w Polsce przypominają coś na pograniczu szpitala i więzienia, gdzie podopieczny nie ma zbyt wiele do powiedzenia.

A jednak rodziny oddają tam bliskich.

W obecnych czasach ludzie nie mają czasu zajmować się w domu chorym członkiem rodziny. Popularny jest trend, że oddaje się takie osoby do specjalistycznego ośrodka.

Jeśli dziadek lub babcia straci kontrolę nad swoją egzystencją, to krewni od razu wychodzą z założenia, że najlepiej mu będzie w specjalistycznym ośrodku, np. w DPS.

Owszem, to jest bardzo dobry pomysł, ale tylko pod jednym warunkiem: rodzina nie powinna w żadnym wypadku stracić więzi.

Mieszkańcy później różnie na to reagują. Uważają, że syn czy córka zrobili mu krzywdę. Wcześniej obiecali, że tu będzie lepiej, a teraz się go wypierają i pojawia się bunt.

Dodajmy, że żeby babcia czy dziadek chcieli podpisać zgodę, to rodzina często im opowiada bajki, w stylu, że będzie się tu czuł jak w sanatorium. W praktyce wygląda to tak, że rodzina zjawia się raz w miesiącu, jak przychodzi listonosz z emeryturą.

Trzeba pokazać, że nadal jest się z mamą czy ojcem mimo wszystko. Wystarczy być obok. Bo zdrowej psychiki w aptece się nie kupi. To tak jakby pogrzebać kogoś żywcem.

Gdy zanika kontakt, człowiek zapada w samotność i umiera fizycznie. Można to porównać do sytuacji, gdy ludzie chodzą co tydzień na cmentarz, ale są też tacy, którzy kogoś pochowają i już nie przychodzą.

Czy DPS może zastąpić zwykły dom?

Nie. Jestem na tyle długo pod opieką resortu pomocy społecznej, że mogę powiedzieć, że żaden DPS nie zastąpi domu rodzinnego z uwagi na to, że obsługa, chociażby najlepsza, najbardziej wykwalifikowana, nie ma więzi z mieszkańcami. Dla nich to jest praca.

Choćby był najlepszy personel, to jednak są to obcy ludzie, którzy w różny sposób podchodzą do tego samemu obowiązku. Jeden rzuca obiad mieszkańcowi jak psu, byle jak, a inny powie: „proszę bardzo, smacznego”.

Przykładowo, w DPS znajduje się 50 osób, a na dyżurze są 2-3 osoby, to nie ma siły, żeby wszyscy byli zadowoleni jednakowo, bo nieraz na obsługę trzeba czekać.

Później w skrajnych przypadkach, gdy np. dochodzi do agresji ze strony mieszkańców, konieczna jest interwencja w postaci zastrzyku czy zabezpieczenia pasami.

Poza tym środowisko DPS jest środowiskiem zamkniętym o formacji wulkanicznej. Czyli w pewnym momencie może wybuchnąć.

To są wulkany, wystarczy iskra i już. Tym bardziej że personel wymaga całkowitego posłuszeństwa. Nie można robić tak, jak człowiek jest przyzwyczajony czy by chciał. Jest uzależniony od innych.

Jak podopieczni sobie z tym radzą?

Część intensywnie się modli, ale większość popada w różnego rodzaju uzależnienia, takie jak alkoholizm, papierosy, lekomania, agresja.

Przeważnie na dyżurach są opiekunki, które zajmują się mieszkańcami. Jak ktoś wybucha, to zmuszone są niejednokrotnie wezwać policję albo zastosować przymus bezpośredni.

Jakich zmian oczekiwałby Pan w systemie opieki społecznej?

Gdybym był premierem rządu, to zarządziłbym, żeby sprawy pomocy społecznej objąć taką sama strukturą jak we Francji. Tam nie odsyła się człowieka potrzebującego do ośrodka specjalistycznego, chociaż takie istnieją, ale Francuzi uważają to za zło konieczne, dlatego starają się pomagać w domu.

Osoby chore żyją w domu, w swoim środowisku, przysługują jej ulgi w opłatach, pomoc społeczna ma na piśmie jego potrzeby i jeszcze przysyłany jest asystent.

Zawiera on umowę z seniorem, a rząd mu resztę dopłaca. Jest to dobry pomysł, bo nie trzeba np. rozstawać się ze znajomymi z ulicy. Jest to ważne dla psychiki. Ciągle marzę o takim rozwiązaniu.

Czego Panu najbardziej brakuje ?

Akceptacji. Czuję, że mój styl życia nie wszystkim odpowiada. Czasem mnie to boli, bo czuję się, jakbym był wyobcowany. Porównuję się do sfinksa. Ciągle nie jest to, czego bym chciał. Chciałbym czegoś innego, a nie mogę.

Przez 16 ostatnich lat poszedłem w pracę społeczną. Lubię komuś pomagać, muszę się czuć potrzebny, użyteczny i działać. Wtedy czuję się doceniony. Brakuje mi też uśmiechu i czułości ze strony innych ludzi. Nie mam się do kogo przytulić.

Samotność jest bardzo ciężka. Żeby ją zabić, angażuję się społecznie, ale najgorzej jest wieczorem, kiedy ulica śpi, wszędzie jest cicho, dyżurna tylko chodzi po korytarzu. Budzę się, i co? Ściana.

Gabriela Bogaczyk

Zajmuje się ochroną zdrowia i sprawami społecznymi.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.