W podróży. Jedzenie należało do obowiązków pasażerów. Czy konie piły piwo?

Czytaj dalej
Fot. Fot. archiwum
Andrzej Kozioł

W podróży. Jedzenie należało do obowiązków pasażerów. Czy konie piły piwo?

Andrzej Kozioł

Czartoryski podróżował z ośmioma brykami pełnymi kucharzy.

Pasażer ogromnie dużo je. Zwykły śmiertelnik w nocy nie jada, a pasażer jada również w nocy. A więc je pieczonego kurczaka, który jest za drogi na jego kieszeń, jajka na twardo szkodliwe na żołądek oraz oliwki. Kiedy pociąg przejeżdża przez zwrotnice, na półkach zaczynają pobrzękiwać liczne czajniki i podskakują zawinięte w gazetę kurczęta, którym pasażerowie powyrywali udka z korzeniami.

Pobrzękujące na półkach czajniki podszeptują, o jaki kraj chodzi - oczywiście o Rosję, bo tylko tam czajnik, zazwyczaj okopcony i pogięty, stanowił nieodzowną część podróżnego ekwipunku.

Ilf i Pietrow, autorzy znakomitych „Dwunastu krzeseł”, z których pochodzi cytat, podróż pociągiem nazwali strefą wyodrębnioną”. Obowiązują w niej pewne prawa. Na przykład coś w rodzaju przymusu, automatyzmu, odruchu warunkowego, każącego natychmiast po zajęciu miejsca w przedziale sięgnąć po przygotowane wcześniej podróżne jadło. Jakie? Przez dziesiątki lat niezmienne - jajka na twardo, kurczęta, przecięte bułki lub kromki chleba, oczywiście posmarowane masłem, niekiedy przełożone sznyclami, czyli mielonymi kotletami. Kawa, oczywiście zbożowa, w litrowych butelkach.

Przed kilkudziesięciu laty, tuż po wojnie, przez Polskę przetaczały się pociągi złożone z towosów. Czym były towosy? Wagonami towarowo-osobowymi, a tak naprawdę zwyczajnymi towarowymi, w których umieszczono długie drewniane ławy. W towosach kwitło życie towarzyskie, a co bardziej zapobiegliwi gotowali herbatę na starych spirytusowych maszynkach.

Owszem, jeździły też prawdziwe wagony, z pluszowo miękkimi siedzeniami w drugiej i twardymi w trzeciej klasie (pierwszej klasy nie wiadomo dlaczego nie było). Na dworcach podbiegali do nich sprzedawcy w białych, wykrochmalonych marynarkach. Każdy dźwigał wielki wiklinowy kosz przykryty serwetką, równie wykrochmaloną, równie białą jak marynarka. Pod serwetką ukrywały się bułki z szynką, bułki z żółtym serem, butelki z piwem i oranżadą. Mało kto kupował u peronowych sprzedawców. Ludzie byli oszczędni i trochę bali się przekąsek wyprodukowanych poza domem.

Zresztą w Polsce od setek lat panował zwyczaj podróżowania z własną żywnością. Nawet wtedy, gdy korzystało się z noclegu w karczmach. Bo karczmy miały wyjątkowo złą opinię. Jedynie niektóre zasługiwały na wdzięczną pamięć podróżnych, na przykład usytuowane przy ulicy Długiej w Warszawie:

W tej ulicy austeryje,

A w nich różne materyje

Dla koni: tam znajdziesz

piwo,

Siano, owies...

No, jeżeli konie dostawały piwo, to jakie trunki czekały na gości? Mówiąc zaś serio - autorem wierszyka był niejaki Jarzębski, panegirysta Warszawy, a więc jego strofom można wierzyć tak, jak się wierzy dzisiejszym reklamom.

XVII-wieczny angielski podróżnik Hauteville szeroko pisze o karczemnych niewygodach - szopach, w których nocuje się wraz z krowami, końmi i domowym ptactwem. Owszem, do szopy przytulała się izba z piecem, ale trzeba było ją dzielić z gospodarzem i jego rodziną, a ponieważ nigdy nie otwierano w niej okien, zaduch zmieszany z wonią kiszonej kapusty, przeganiał każdego cudzoziemca. Nie było mowy o biesiadowaniu w takich warunkach. Jak pisał Bystroń:

... więc radzi Anglik zabrać ze sobą małą szkatułkę z kilku flaszkami wina czy piwa, koszyk z chlebem, mięsem i świecami, wreszcie owies dla koni i tłuszcz do smarowania kół kolasy, i zapasy te odnawiać w każdym mieście.

Z zapasami podróżowano nawet w o wiele późniejszych czasach, na przykład Adam Kazimierz Czartoryski, któremu towarzyszyli obywatele połączeni przyjaźnią lub powodowani wdzięcznością. A ponieważ obywatele ciągnęli za sobą niezliczoną ilość sług, trudno było liczyć na zasobność przydrożnych zajazdów. Ciągnęły się więc dwie bryki kuchenne, trzecia pod spiżarnię, czwarta dla piekarzy, w piątej mieściła się piwnica z naczyniem i trunkami, w szóstej pasztetnik, w siódmej cukiernik, w ósmej kawiarnia, w dziewiątej magazyn szafarski z różnym zapasami - pisał w 1831 roku Jerzy Skolnik Soroka.

Minęło sto lat od śmierci Franciszka Józefa I. Przedostatni cesarz Austrii zmarł 21 listopada 1916 roku, a dziewięć dni później przed wiedeńskim klasztorem Kapucynów stanął żałobny orszak.

W niewielkim zakratowanym okienku na prawo od bramy pojawiła się siwa głowa gwardiana klasztoru, który zapytał:

- Kto domaga się wejścia?

- Jego Cesarska i Królewska Wysokość Franciszek Józef I, król apostolski Jerozolimy, cesarz Austrii, król Węgier, Czech i Moraw, Dalmacji, Chorwacji, Sławonii, Galicji, Lodomerii, Ilirii, arcyksiążę austriacki, wielki książę Siedmiogrodu, Toskany i Krakowa, książę Lotaryngii, Salzburga, Styrii, Karyntii, Krainy, hrabia Tyrolu...

Nie znam takiego - odparł przeor i zamknął okienko.

Cesarz Karol odczekał chwilę, po czym zastukał po raz drugi.

- Kto domaga się wejścia?

- Franciszek Józef Habsburg, człowiek, który prosi o łaskę/

- Niech wejdzie!

I wówczas dopiero otwarła się brama klasztoru.

Tak pogrzeb Franca Jozefa opisał prof. Stanisław Grodziski, w pierwszej polskiej biografii cesarza. Owszem, wyszła w latach trzydziestych książka R. Recouly’ego, ale po pierwsze tłumaczona z francuskiego, po drugie niezbyt interesująca, po trzecie - nie zwracająca uwagi na polskie wątki panowania. Trzeba było kilkudziesięciu lat, aby Franciszek Józef I znów zawitał do nas...

Lata, które minęły od śmierci cesarstwa nie zmniejszyły sympatii do Habsburgów. Kiedy jestem w Wiedniu zaglądam do Kaisergruft, cesarskiej krypty u Kapucynów. A tam zawsze świeże kwiaty, zawsze czerwień, biel i zieleń wstęg na sarkofagu cesarzowej Elżbiety, ulubienicy Węgrów. Jan Paweł II takimi słowami powitał cesarzową Zytę, wdowę po Karolu: „Witam cesarzową mojego ojca”. Wojtyła-ojciec był austro-węgierskim oficerem, Wojtyła-syn wyniósł na ołtarze ostatniego cesarza.

A u nas? U nas Franciszek Józef patronuje towarom, na przykład wodzie mineralnej, spogląda z portretów w restauracjach, na przykład w „CK Dezerterze”, gdzie nawet menu kojarzy się z dawno umarłą monarchią - od sznycli po wiedeńsku, poprzez czeskie knedliki, po madziarskie przysmaki. Jednak - co najdziwniejsze - portrety FJI wiszą w prywatnych domach. Gdy piszę te słowa, cesarz patrzy na mnie, patrzy na ponad stuletnie biurko i na laptopa. Zapewne z niechęcią, bo nie przepadał za technicznymi nowinkami, chociaż z nich korzystał.

Sporo znam domów z cesarskimi portretami. Ozdabiają ściany w inteligenckich mieszkaniach - dziennikarzy, pisarzy, naukowców, artystów. Jeszcze długo po I wojnie cesarz (być może - tak jak w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka - osrany przez muchy) stroszył bokobrody na konterfektach wiszących w wiejskich chatach. Tak twierdził prof. Jan Szczepański, socjolog, urodzony w podcieszyńskiej wsi, protestanckiej, co ważne, bo przecież FJI był arcykatolicki. Chłopi przeklinali powojenną inflację i z rozrzewnieniem wspominali czasy, w których pieniądz był zdrowy, a towary tanie. Dlaczego tak było? Bo ich zdaniem dbał o to sam cysorz...

Czy można wyobrazić sobie portret cara wiszący we współczesnej Warszawie? Portret Wilhelma w Poznaniu? Nie, to niemożliwe. Skąd się więc wziął galicyjski kult Franciszka Józefa I? (Już samo, powszechne dzisiaj, używanie terminu „Galicja” jest fenomenem!) Dlaczego poważni profesorowie rozważają, czy FJI by ideałem władcy? Dlaczego wydają okazjonalne druki na ten temat?

Andrzej Kozioł

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.