Wiktoria i Lila ślą mamie i tacie całuski do nieba

Czytaj dalej
Fot. Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz

Wiktoria i Lila ślą mamie i tacie całuski do nieba

Mirela Mazurkiewicz

Żałoba państwa Krzewiców z Ozimka trwała kwadrans. Ich córka i zięć zginęli w tragicznym wypadku nieopodal Dębskiej Kuźni. Cudem uszedł z życiem 3-miesięczny niemowlak. Dla dziewczynki i jej o dwa lata starszej siostry w jednej chwili z dziadków musieli stać się rodzicami.

Te dzieci to cała nasza pociecha. Kiedy sobie pomyślę, że wystarczyły centymetry i Lili mogłoby nie być z nami… - Artur Krzewica, dziadek dziś 4-letniej radosnej, blondyneczki, zaciska szczękę, by nie pozwolić emocjom eksplodować z siłą granatu. Od wypadku minęły cztery lata, ale to bzdura, że czas leczy rany. – Roksana i Mirek zostali pochowani pięć dni po wypadku. Jeszcze przed pogrzebem zaczęliśmy załatwiać w sądzie kwestie prawnej opieki nad dziećmi. Umarłabym, gdyby ktoś nam je zabrał – wtóruje mu żona Beata.

Dziadkowie w jednej chwili stali się całym światem dla 2,5-letniej wówczas Wiktorii i 3-miesięcznej Lilianny. W domu było też ich dwóch synów: ośmio- i niespełna osiemnastoletni. – Wiki niemal natychmiast próbowała mówić do mnie mamo, ale tłumaczyłam, że jestem jej babcią. Kiedy Lila miała niecały rok, zapytała, dlaczego Karol – mój młodszy syn – może do mnie mówić mamo, a ona nie. Myślałam, że serce mi pęknie. I tak zostałam mamą również dla dziewczynek – opowiada pani Beata. – Ostatnio na wycieczce ktoś nazwał żonę babcią. Lilcia zaprotestowała natychmiast, że to jest jej mama – wspomina z uśmiechem pan Artur, dziadek i tata w jednej osobie.

16 lipca 2015 roku. Czwartek. Krzewicowie nie podejrzewają, że to piękne, letnie popołudnie wywróci do góry nogami życie całej rodziny. Ich wnuczka Lila nazajutrz kończyła trzy miesiące. Tego dnia jechała z rodzicami do Opola na rutynową w przypadku niemowlaków kontrolę bioderek.

– Chcieliśmy pomóc młodym, dlatego zabraliśmy Wiktorię na rowerach do Turawy. Upał był straszny, więc uznaliśmy, że dwulatka lepiej będzie się czuła nad wodą, a oni spokojnie załatwią swoje sprawy – wspomina pani Beata. – Badanie mieli umówione na godzinę 16. O 18 zaczęłam dzwonić do Roksany, ale nie odbierała. Nie zaniepokoiło mnie to nawet, bo wiadomo, że do lekarza rzadko wchodzi się o czasie. Później przyszła moja mama z informacją, że pod Dębską Kuźnią był straszny wypadek… Coś mnie tknęło. Zaczęłam wydzwaniać do zięcia, ale Mirek też nie odbierał…

Serce matki podpowiadało najgorsze. Pani Beata mówi, że już wtedy miała pewność, że stało się coś strasznego. Pod wpływem impulsu zaczęła kąpać wnuczkę, bo czuła, że ten wieczór będzie inny niż wszystkie. Nie zdążyła jeszcze wytrzeć dziecka, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.

– Na progu stał policjant. Nie musiał nic mówić, bo ja wiedziałam. Upadłam na podłogę w przedpokoju i zaczęłam nieludzko wyć. Docierały do mnie szczątki rozmowy męża z tym policjantem. Domyśliłam się, że Mirek też nie żyje. Kołatało mi się tylko po głowie, co z Lilcią, bo przecież ona też była w samochodzie…

Krzewicowie nie pamiętają, jak przeżyli kolejne godziny. Mówią, że wyłączyli emocje i przeszli w tryb zadaniowy, bo przecież trzeba było chronić dzieci: swoje i swojej córki.

– Kamień spadł nam z serca, gdy okazało się, że Lila żyje i ma właściwie tylko kilka niegroźnych draśnięć po rozbitym szkle – mówi pani Beata, z trudem powstrzymując łzy.

Roksana Hordes siedziała za kierownicą. Jej mąż Mirosław – z tyłu za nią. Dziecko było przypięte w foteliku do fotela pasażera z przodu.

– Dach w tym miejscu został ścięty. Gdyby na fotelu obok Roksany siedział ktoś dorosły, zginąłby na miejscu. Lilę śmierć minęła na centymetry – dopowiada pan Artur.

Droga krajowa nr 46 w rejonie Dębskiej Kuźni. Prosty, szeroki odcinek dobrej jezdni. O dramacie, jaki rozegrał się tu ponad cztery lata temu, przypominają dwa białe krzyże, stojące na skraju lasu. Feralnego popołudnia na fiata sienę, którym Roksana i Mirek wracali z Opola, najechał rozpędzony bus. Ułamek sekundy później w ich samochód wbił się jeszcze osobowy volkswagen. Młode małżeństwo z Ozimka nie miało żadnych szans, oboje zginęli na miejscu.

Roksana miała 23-lata i kończyła studia. Mirek był o dwa lata starszy. Na utrzymanie rodziny zarabiał, pracując za granicą. Oboje mieli całe życie przed sobą. Dwa miesiące wcześniej wynajęli mieszkanie.

– Nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się, co by było, gdyby ten dzień się potoczył inaczej. Gdyby wyjechali z Opola 5 minut później, bo na przykład trzeba było dziecku zmienić pieluchę… - mówi Beata Krzewica. - Już po ich śmierci dowiedzieliśmy się, że tej kontroli bioderek nie było, bo lekarz odwołał wizytę. Może gdyby to badanie wtedy jednak się odbyło… Ale to byłaby zupełnie inna historia…

Małżonkowie z Ozimka mówią, że ich żałoba trwała kwadrans. Później trzeba było próbować posklejać świat, który w jednej sekundzie rozpadł się na milion kawałków. I robić dobrą minę do złej gry, bo przecież zostały dzieci.

- Płakałam tak, by dziewczynki nie widziały. One swoje już wycierpiały. Jak mnie przyłapywały, mówiłam, że mi muchy do oczu wleciały i stąd te łzy. Starszy syn machał mi wtedy przed oczami, żeby wyglądało wiarygodnie… - wspomina babcia, która w jednej chwili została też mamą.

W roztrzaskanym samochodzie została torba Lili, w której były wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy dla niemowlaka. Krzewicowie musieli kupić to, co najpilniejsze.

- Pamiętam, że za jedną butelkę zapłaciłam 60 złotych i wpadłam w popłoch, jak my damy sobie radę finansowo z dwójką maleńkich dzieci. Planowaliśmy remont łazienki, dlatego mieliśmy odłożone trochę pieniędzy. Bez nich byłoby na początku ciężko – mówi pani Beata.

Jej mąż miał wtedy 50 lat. Ona o 4 lata mniej. Martwili się nie tylko o finanse, ale również o to, czy wystarczy im sił, by podołać nowej roli. – Lila była niemowlakiem. Bałam się, że któregoś razu obudzi się w nocy i będzie mnie potrzebowała, a ja nie usłyszę. Błagałam Roksanę, żeby czuwała nad wszystkim z góry. I wiem, że ona czuwała. Nie raz było tak, że budziłam się, bo czułam dotyk na plecach, a chwilę później mała zaczynała płakać… - relacjonuje babcia dziewczynek.

Wiktoria i Lila (dziś mają odpowiednio 6 i 4 lata – przyp. red.) wiedzą, że mają dwie mamy: Roksanę, która jest z tatą Mirkiem w niebie, i mamę Beatę, która zaradzi na wszystkie dziecięce problemy, a jak trzeba - rozgoni smutki. W pokoju dziewczynek stoi zdjęcie biologicznych rodziców, które przypomina – że choć fizycznie nieobecni – czuwają nad swoimi pociechami.

– Krótko po wypadku Wiktoria nie odstępowała mnie na krok, jakby bała się, że i ja zniknę – mówi Beata Krzewica. - Początkowo niecierpliwiła się. Pytała, kiedy mama z tatą w końcu z tego nieba wrócą, no bo ileż można tam siedzieć. Teraz już przywykła. Codziennie przed snem razem z Lilą wysyłają mamie i tacie całuski do nieba…

Minęły cztery lata, ale tęsknota nie jest ani odrobinę mniejsza. W pokoju gościnnym jest mnóstwo zdjęć Roksany i Mirka. Bije z nich radość i młodzieńcza energia.
– Nie chciałam, żeby sprawca szedł na lata do więzienia. Zależało mi tylko na tym, by sąd zabrał mu prawo jazdy, żeby nikt więcej nie musiał tak cierpieć jak my – mówi cicho mama Roksany. – Pierwszy raz zobaczyłem go w prokuraturze. Stał z naszym prawnikiem, więc podszedłem do nich i podałem rękę. Później dopiero dowiedziałem się, że ten człowiek zabił moje dziecko… – pan Artur urywa w pół zdania i wychodzi. Stara się trzymać fason, nie pokazuje łez, ale widać, że emocje buzują w środku. Dziś nie wie, czy podałby mu rękę …

Na rozprawie sądowej dowiedział się, że feralnego dnia sprawca rozwoził pracowników z budowy. W zastępstwie, bo człowiek, który zwykle to robił, był tego dnia na pogrzebie. Kierowca nie był pijany ani pod wpływem narkotyków. Nie wiedział, jak doszło do wypadku. Rodzice Roksany podejrzewają, że zasnął za kierownicą.

– Dostał wyrok w zawieszeniu, ale dla nas to żadna satysfakcja. Straciliśmy dziecko, dziewczynki rodziców i tego nic nie zmieni… – kwituje pan Artur.

Nie ma w nich żądzy zemsty. Pani Beata chciałaby natomiast, by sprawca pamiętał o tym, co się stało. – Gdy spotkałam go wtedy w prokuraturze, dałam mu zdjęcie Roksany i Mirka. Byli tacy młodzi, szczęśliwi. Na tym zdjęciu są też dziewczynki, ale kazałam fotografowi wmontować je do góry nogami, żeby ten człowiek wiedział, że zniszczył im świat. Spuścił jedynie głowę, gdy mu je dawałam – wspomina babcia dziewczynek.

Proszę Boga tylko o jedno, by wystarczyło nam czasu, żeby wychować dziewczynki – mówi pani Beata

Roksana śni im się od czasu do czasu. Czasami wydaje im się, że jej cień podąża w stronę pokoju, w którym kiedyś mieszkała. Mówią, że to z tęsknoty, bo tak bardzo chcieliby, żeby wróciła. – Miałam kiedyś dziwny sen – opowiada pani Beata. - Było w nim ogromne drzewo z mnóstwem schodów, w którym mieściły się różne biura. Roksana stanęła przed tym drzewem i mówi do mnie: Mamuś, jak ja dam radę to wszystko pozałatwiać? Powiedziałam jej, żeby się nie martwiła, bo ja jej pomogę.

I pomaga każdego dnia, będąc dla Wiktorii i Lili mamą i babcią w jednej osobie. Najlepszą, jaką się da.
– Zawsze powtarzałam Roksanie, że rodzice są od wychowywania, a dziadkowie od rozpieszczania. I rozpieszczaliśmy z mężem dziewczynki jak tylko się dało – wspomina z uśmiechem mama-babcia. – Teraz jestem w trudniejszej roli, bo chcę je porządnie wychować. Marzy mi się, żeby skończyły studia i były dobrymi, wrażliwymi dziewczynkami. Jesteśmy to winni Roksanie i Mirkowi.

Czasami muszę na nie krzyknąć, postawić za karę do kąta… Później idę do łazienki i płaczę. Z własnymi dziećmi było inaczej…
Krzewicowie nie mają marzeń. Tego największego nie są w stanie kupić, nawet gdyby zaoferowali fortunę. Zadośćuczynienia po śmierci córki i zięcia nie dostali. Nie wiedzą, czy kiedykolwiek znajdą siłę, by o nie walczyć. Żyją w 60-metrowym mieszkaniu, samochodu nie mają.

- Być może uda się znaleźć jakieś większe lokum, żeby każde z dzieci mogło mieć oddzielny pokój (oprócz dziewczynek w domu jest też młodszy syn państwa Krzewiców - przyp. red.) – zastanawia się pani Beata. – Mamy siebie i to jest dla nas najważniejsze.
- Kiedyś myślałem, że w moim wieku będę miał więcej czasu, żeby pójść na ryby. Życie napisało inny scenariusz – uśmiecha się pan Artur. – Ale szczery, beztroski uśmiech dziewczynek to dla nas najlepsza rekompensata. One są naszą wielką pociechą.

6-letnia Wiktoria jest łudząco podobna do swojej mamy. Każdym swoim gestem przypomina Krzewicom Roksanę, gdy ta była w jej wieku. – Zawsze przed snem wspólnie odmawiamy pacierz – mówi pani Beata. – Proszę Boga tylko o jedno. Żeby wystarczyło nam czasu, by wychować dziewczynki…

Mirela Mazurkiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.