Wojciech Koronkiewicz napisał książkę Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Jerzy Doroszkiewicz

Wojciech Koronkiewicz napisał książkę Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia

Jerzy Doroszkiewicz

Wojciech Koronkiewicz, poeta, pisarz, filmowiec, podlaski Baćman i lewicowy aktywista podczas pandemii koronawirusa ruszył w podróż rowerem po Podlaskiem w poszukiwaniu cudownych ikon. A co zobaczył i przeżył opisał w książce, a czasem wręcz przewodniku, nie tylko po cudownych miejscach, ale całym cudownym regionie.

Czy pytają dlaczego radny z listy lewicy, odbywa podróże do cudownych obrazów?

Wojciech Koronkiewicz: No pewnie! Ktoś mnie na stacji paliw pytał, czy jestem księdzem, bo wewnątrz auta zobaczył obrazek z Matką Boską. A że działacz lewicy? Tak wyszło. Kiedy chciałem zostać radnym, odwiedziłem w biurze Platformy Obywatelskiej Zbyszka Nikitorowicza. Powiedział: „Wojtek, chodź do nas, wszyscy znajomi z NZS-u są w Platformie”. Pomyślałem – jak wszyscy, to może pójdę gdzieś indziej? Nie lubię słowa wszyscy. Jestem starym punkowcem i tam zawsze „Idź pod prąd”. Startowałem z listy lewicy.

Bo teraz lewica też jest wierząca?

Takie pytania też miałem. Są widocznie osoby, które uważają, że Święta Rodzina należy do PiS-u, a Święty Piotr sprawdza przy bramie raju, kto na kogo głosował. Moim zdaniem sprawdza raczej, czy ktoś żył w zgodzie z przykazaniami, a przynależność partyjna nie ma tu już nic do rzeczy.

Tak poważnie – to Wojciech Koronkiewicz wierzy czy nie wierzy?

Z wiarą mam dość dziwnie. Mój dziadek najbardziej lubił się modlić nad rzeką. Szedł na ryby i tam załatwiał swoje sprawy. Mam tak samo. Lubię porozmawiać z Matką Boską. Nie przepadam natomiast za staniem w kościele. Kiedy jest dużo ludzi – to rozprasza. Trudno o bezpośredni kontakt. Czy człowiek, który nie chodzi do kościoła może być wierzący?

Zależy w co wierzy

Chodziłem na lekcje religii. Mam chrzest, Pierwszą Komunię, bierzmowanie, byłem ministrantem, mam ślub kościelny. Nawet modlitwę do Świętego Judy Tadeusza przed maturą przepisywałem. (śmiech). Orientuję się w problemach wiary.

Sceptycy zapytają – pandemia koronawirusa to kara za nasze grzechy?

Nigdy w życiu! Niezbadane są wyroki boskie, ale niby za co miałby nas Pan Bóg karać? Że byliśmy źli dla Ziemi? Za to może i tak. Ale Pan Bóg, który karze ludzi to figura ze Starego Testamentu. Tam zsyłał różne plagi na ludzi. Ale teraz? Nie wydaje mi się.

Czy wiara może uchronić ludzi przed pandemią, tak jak w przypadku Grabarki 400 lat temu? Trzeba modlitwy żeby pokonać wirusa?

Jeżeli ktoś wierzy, że modlitwa mu pomaga, to na pewno pomaga. Z Grabarką było tak, że oni odeszli przed zarazą w odosobnienie. Uciekli z zarażonych siedlisk i przebywali u czystego źródła.

I już wiemy, że samoizolacja ma sens

Myślę, że tak. Kiedy jeździłem rowerem po różnych świętych miejscach, to z przyjemnością odwiedzałem święte źródła. Zastanawiałem się, czy ta woda pomoże mi zwalczyć choroby? Czy nie dotknie mnie zaraza? To naiwne myślenie. Ale jakoś nie zachorowałem, nie miałem żadnej kontuzji, przeziębienia. Koronawirus chyba też nie złapał, a jeżeli, to przeszedłem bezobjawowo.

A co jeszcze można pokonać odwiedzając cudowne obrazy? Czego się dowiedział Koronkiewicz – reporter?

Kiedy byłem w Supraślu, brat Jan opowiadał, że przyjechała kobieta z nowotworem. Choroba w zaawansowanym stanie. Lekarze nie byli w stanie już pomóc. Więc ona była przekonana, że dostanie pomoc przed cudowną ikoną. Nie wiem, czy choroba minęła. Ale to że kobieta uwierzyła, przyjechała z Gdańska z mężem, z synem, że byli po raz pierwszy w cerkwi, to jest fajne. Nie zamknęli się w domu, próbują, szukają. Nie poddają się. To mi się podoba. W innych świętych miejscach jest podobnie. W Starym Korninie jest cała księga z zapisami, na jakie choroby pomogły wizyty w cerkwi. W Płonce Kościelnej są spisane prośby i podziękowania. Cały wielki zeszyt.

To po co ludzie odwiedzali Stary Kornin?

Oj dużo tego było. Księga uzdrowień zawiera 119 stron. Zapamiętałem, że zdejmowali kołtuna. Teraz nikt nie chodzi z kołtunem, najwyżej rastafarianie robią sobie dready. Ale kiedyś był to chyba częsty problem. Woda z Krynoczki pomagała na płuca.

Na okładce jest ikona i od podróży do ikony ten reportaż drogi się zaczyna

Tak. Pierwszą podróż odbyłem do Supraśla. Na wieść, że ikona zaczęła wydzielać mirrę. Pchała mnie tam ciekawość. Co to ta mirra?

W Wikipedii można przeczytać

Chciałem na własne oczy zobaczyć. Jak ten niewierny Tomasz. Dotknąć. Palec włożyć. Złoto widziałem, kadzidło wąchałem, ale co to jest ta mirra?

I było? Ikona rzeczywiście wydziela?

Oczywiście! Brat Jan pokazał. Krople, które się pojawiają na Ikonie Bogurodzicy „Życiodajne Źródło”. Pokazał też naczynko, do którego jest mirra zbierana. Ale wtedy okazało się, że ta mirra wcale nie jest najważniejsza.

Poznałem sympatycznego człowieka, zakonnika który zwracał się do mnie po imieniu. Chociaż widzieliśmy się pierwszy raz w życiu. Oprowadzał mnie, choć nie musiał. W tym zagonionym świecie ktoś znalazł dla mnie czas i opowiadał o rzeczach, o jakich nie miałem pojęcia. Zafascynowało mnie, że brat Jan naprawdę w to wierzy. Opowiadał z takim przejęciem. I ze szczęściem. Że oto w czasie epidemii Matka Boża postanowiła dać wiernym sygnał. Że jest z nimi, że wszystko będzie dobrze. I przyjeżdżają do tego obrazu ludzie, księżą, zakonnice. To było naprawdę niezwykłe. Zupełnie inne niż codzienne rozmowy.

Czyli impulsem do pisania książki była wieść o cudownej ikonie wydzielającej mirrę? Czy już wcześniej był taki pomysł?

Kilka tygodni wcześniej znalazłem książkę księdza Grzegorza Sosny „Święte miejsca i cudowne ikony. Prawosławne sanktuaria na Białostocczyźnie” i zachwyciłem się nią. Zbierałem się do podróży i nagle… pojawia się informacja o cudownej ikonie w Supraślu. Jadę tam, spotykam brata Jana, robię mu zdjęcie. Pytam czy mogę Go opisać? Odpowiada. Ad majorem Dei gloriam. Ku większej chwale Bożej. Wracam do domu, spisuję, opowiadam żonie. Chcę do internetu wrzucać. Żona mówi - poczekaj. Zamiast na Facebooka, do tego internetowego worka, pozbieraj te relacje. Spróbuj może ułożyć jakąś większą całość. I tak się stało.

Mam wrażenie, że sygnałem do podróży była zatem książka ojca Grzegorza Sosny?

To prawda. Nawet zastanawiałem się, czy nie dać tytułu „Tropem księgi”. Serdecznie polecam książkę księdza Sosny. Jest bardzo trudna do zdobycia, bo wyszła w 2001 roku. Obszedłem wszystkie księgarnie, antykwariaty, sklepiki przy cerkwiach. Szukałem w internecie i dopiero tam znalazłem w elektronicznym pliku PDF. Ściągnąłem plik, wydrukowałem i zabierałem ten wydruk we wszystkie swoje podróże. Czytałem tę książkę na okrągło przez wiele tygodni.

To przez ekumenizm oprócz ikon, na szlaku rowerowym pojawiły się obrazy w kościołach katolickich?

Trochę tak. Już podczas drugiej podróży wszystko zaczęło się mieszać. W Wasilkowie okazało się, że obecna Święta Woda była wcześniej unicka, potem prawosławna, później stałą się katolicka. Te wyznania na Podlasiu się ze sobą przeplatają. Potem pojawiła się historia w Hodyszewie. Prawosławna ikona, która wisiała w cerkwi została wywieziona do Rosji. Kiedy wraca, trafia już w do kościoła. Jestem rzymskim katolikiem, dziadek był prawosławny. W Supraślu jeden z braci powiedział, że na Podlasiu trudno jest znaleźć rodzinę, która jest czysto katolicka czy prawosławna. Zawsze był jakiś dziadek, albo babcia która się zakochała w przedstawicielu innego wyznania. Więc wspaniałe opowieści księdza Grzegorza Sosny o cudownych miejscach prawosławia, postanowiłem rozszerzyć o katolickie sanktuaria Maryjne. Wpisałem tą frazę do wyszukiwarki i nagle okazało się, że jest mnóstwo miejsc, w których nie byłem. O których nawet nie wiedziałem. Znowu trzeba wsiadać na rower i jechać.

Czy założeniem były podróże na rowerze? To były takie pielgrzymki?

Tak. Podczas tej pierwszej podróży kupiłem obrazek z wizerunkiem świętej ikony, która wydziela mirrę. Brat Jan powiedział, żeby dotknąć nim cudownego obrazu, to będzie większa moc. Podszedłem do ikony i szeptem wypowiedziałem swoją prośbę do Matki Boskiej. Opisałem to zresztą w książce.

Co to była za prośba?

Poprosiłem, żeby pomogła mi znaleźć pracę. Człowiek, który nie ma pracy, ma o sobie bardzo niskie mniemanie. Ma wrażenie, że nikomu nie jest potrzebny. Że do niczego się nie nadaje. I ja się wtedy tak właśnie czułem. Więc poprosiłem o pomoc. No a skoro poprosiłem, to musiałem też pokazać, że mi na tym zależy. Że nie jestem taki ostatni.

To jakaś dodatkowa pokuta? Jak pojadę wszędzie rowerem, to znajdę fajną pracę?

Nigdy wcześniej nie byłem na pielgrzymce. Jak wspominałem – nie lubię tłumów. Ale podziwiam tych, którzy chodzą na pielgrzymki. Jeżdżenie samochodem to takie… wożenie „czterech liter”. Wsiadasz, trzaskasz drzwiami i jedziesz. Zero trudów. Idąc piechotą czy jadąc rowerem masz więcej czasu na przemyślenia.

Ale wstawiany był też rower do pociągu, żeby ruszyć śladem ikony do Hodyszewa? Na dworcu też były odczuwane siły nadprzyrodzone?

Rzeczywiście – byłem przekonany, że pojadę do Bielska Podlaskiego. Umówiłem się tam nawet z fryzjerką. Pociąg odchodził za pół godziny. Ale kiedy przyjechałem na dworzec zapaliła mi się lampka „Hodyszewo”. Pojechałem więc do Hodyszewa. Nie potrafię tego wytłumaczyć, widocznie to nie ja układałem drogę podróży.

I okazało się, że to była podróż śladem ikony – ona też jechała pociągiem

Mam wrażenie, że ta książka pisała się trochę sama. To było jak lejek – wąski wylot był w mojej głowie, a szeroki wlot gdzieś w chmurach i stamtąd to płynęło.

Ale były też podróże autem? Na krańce województwa trzeba jakoś dojechać?

Autem pojechałem do Krynek w zupełnie innym celu. A potem, chyba w ramach pokuty, pojechałem tam rowerem, żeby pokazać że potrafię tam dojechać.

A do Świętego Miejsca nad Rospudą?

Bardzo lubię wsadzać rower w pociąg. Bilet na rower wynosi 7 zł. Jeśli wysiądziesz w Augustowie, dalej dojedziesz rowerem.

A do Białowieży?

Przyznaję się – pojechałem autem. Ale można spokojnie dojechać. Przecież do Hajnówki pojechałem rowerem. I w Teremiskach pompowałem koło u obrońców Puszczy. Także spokojnie można.

Do cerkwi w Białowieży przyciąga turystów porcelanowy ikonostas, co ciekawe nawet oprowadzający po niej młody człowiek nie wspomina, że jest tam niezwykła ikona!

Koleżanka do mnie ostatnio napisała, że też była w Białowieży zobaczyć ten ikonostas. I, że podobał się jej „emaliowany garnek z przykrywką, w którym była trzymana woda, bo w takim samym jej mama gotowała kiedyś kompot”. I ona zwróciła na to uwagę, nawet na serwetkę, która przykrywała pokrywkę garnka. Poczuła się trochę tak jak w domu. Tego olbrzymiego obrazu nie zauważyła. Nikt nie zauważa. Nagle przyjechał jakiś lewicowy polityk, który włóczy się przez kilka miesięcy po całej okolicy i widzi. Zacząłem szukać informacji na temat tego obrazu. Okazuje się, że napisał o nim tylko Piotrem Bajko z Białowieży. Tymczasem to prawdopodobnie największa ikona na Podlasi. Może nawet w Polsce. Ma 340 cm wysokości i 270 szerokości. Była tak duża, że w kapliczce, w której wisiała, była złożona na pół. Są z nią wydrukowane pocztówki. Kupiłem i oczywiście przytknąłem do tej ikony.

I co z tymi wszystkimi pocztówkami się dzieje?

W moim lewicowym pokoju jest cała ściana z wizerunkami Matki Boskiej. Stoi obok lewicowego komputera. Pilnuje czy dobrze piszę.

Jak to wygląda? Są poprzypinane do słomianki?

Widzę pan też z PRL-u. Słomianki odeszły już w przeszłość. Kupiłem ramki na pchlim targu i oprawiłem obrazki. Ale wszystkich nie mam. Na przykład Matki Bożej z Krynek – tej z zamkniętymi oczami, która przywracała mowę. Piękny obraz. Nie mam też Drohiczyńskiej, ze szlachcicem ukrytym w rękawie.

Kto tak krzyczał w Świętej Wodzie że pamięta teksty z lat 90. XX wieku?

Bardzo lubię ludzi i staram się o nich dobrze myśleć. Był mężczyzna, coś wołał. W ramach pokuty kazał mi przejść dwa razy przez grotę na kolanach. Ale potraktowałem to z przymrużeniem oka. Nie pilnował mnie.

Nie było chodzenia na kolanach?

No nie. Nic na siłę.

A który obraz na reporterze wywarł największe wrażenie?

Podobnie jak z miłością – najbardziej pamięta się tę pierwszą. Pierwszy pocałunek zostaje na całe życie. Dlatego bardzo mile wspominam wyprawę do Supraśla. Stamtąd przywiozłem pierwszy obrazek Matki Bożej „Życiodajne Źródło”. Potem też było mnóstwo fajnych wypraw, ale ta była pierwsza.

A może dlatego, że przy tej ikonie została wypowiedziana prośba? Przy kolejnych podróżach były jakieś prośby?

Nie pamiętam. Może nie były już tak ważne? Na pewno prosiłem ją podczas jazdy. Rowerem łatwiej jest jechać, kiedy z kim rozmawiasz. Ale z kim rozmawiać, jak jedziesz sam? Bardzo często kiedy jechałem, prosiłem Matkę Boską, żeby była otwarta świątynia do której zmierzam. Żeby nie zastać zamkniętych drzwi.

Z książki wynika, że nie zawsze wysłuchała

Bez przesady! Żeby Matka Boska musiała słuchać wszystkich naszych próśb! I tak bardzo często mi pomagała. W Kożanach nad Narwią. Najlepszy przykład. Przyjechałem przed cerkiew z samego rana. Stoi batiuszka przy drzwiach. Zapytałem czy można obraz cudowny obejrzeć. Powiedział, że właśnie zamknął, bo dziś nabożeństwo będzie w kapliczce. Ale skoro zobaczyć święty obraz, to chętnie otworzy. I tak było. Pokazał, porozmawialiśmy sobie chwilę. Naprawdę miałem wrażenie, że ktoś tam na górze czuwa nade mną i się uśmiecha.

Bardzo ciekawie przedstawia się katolicka pustelnia i ta pokora reportera, który nie chce zaglądać ludziom w talerz – aż trudno uwierzyć.

Sam siebie tam nie poznawałem. Polecam wizytę w Poletyłach, to jest niesamowite miejsce. Byłem przekonany, że to jest prawosławna pustelnia, bo skierował mnie tam batiuszka z Maleszy, ksiądz Marek. W Poletyłach widziałem bardzo piękny wizerunek Matki Boskiej Orantki, z wzniesionymi rękami, Chrystusa w medalionie wpisanego w okno. Niesamowite miejsce. Ksiądz Robert zaprosił mnie tam na posiłek, ale wstydziłem się pójść.

Reporter się wstydzi?

Tak, tym bardziej że jestem łakomczuchem i lubię usiąść przy stole. Wtedy miałem ze sobą dosłownie butelkę wody i jakąś bułkę drożdżówkę. Tam naprawdę mieszkają ludzie święci i czułem, że nie powinienem siadać z nimi do stołu, że jednak trochę w życiu narozrabiałem. Obiecałem, że wrócę z żoną i słowa dotrzymałem. Polecam – warto tam pojechać.

A dzieci reportera wierzą?

Mój syn ma 14 lat, jest teraz buntownikiem. Córka mieszka w Londynie, przyjedzie na Święta. Czy wierzą? Każdy ma prawo do własnego podejścia do religii. Przypomina mi się w tym momencie kapliczka w Knorydach. Była wielokrotnie okradana, a mimo to drzwi są otwarte. Wszedłem do środka i zobaczyłem na ścianie mnóstwo obrazów Matki Boskiej i każdy był inny. Jest Częstochowska, Ostrobramska, Różanostocka, po raz pierwszy zobaczyłem tam Płonkowską. To był sygnał, że każdy może mieć własną Matkę Boską. Jest jedna, ale dla każdego może być inna. I myślę, że tak samo jest z wiarą. Ja wierzę tak, ktoś inaczej, ktoś lubi chodzić do kościoła, a moje dzieci mają prawo myśleć jeszcze zupełnie inaczej.

Ta książka to przy okazji krótki kurs historii tych ziem i ich splatania się z wpływami wschodu

Mój tata pisał książki o diabłach i o duchach. Lubił przy okazji zamieszczać dużo informacji historycznych. Widocznie odziedziczyłem to po ojcu. Historia jakoś sama mi wchodziła do tekstów. Nie miałem na przykład bladego pojęcia, że istniał ktoś taki jak królowa Helena. I nagle stała się dla mnie bardzo ważną postacią. Okazuje się, że niektórzy moi czytelnicy też słyszeli o niej po raz pierwszy. Tymczasem była to kobieta tak piękna, polskie poselstwo w Moskwie na jej widok zaniemówiło. To ona ufundowała ikony do Bielska Podlaskiego i do Brańska – jedne z najstarszych w regionie.

Nie wszystkim jednak obecność prawosławnych na tych ziemiach się podobała – jakie wrażenie robi najnowsza chyba z opisanych ikon – Matki Bożej Zaleszańskiej?

Do Zaleszan trafiłem trochę przypadkowo. W momencie kiedy było wyświęcanie tej ikony. Było mnóstwo ludzi, telewizja, radio, prasa. Niestety – są rachunki krzywd pomiędzy wyznawcami katolicyzmu i prawosławia. Dochodziło do bardzo przykrych sytuacji. Przed II wojną światową rozbierano cerkwie – jak w Brańsku, zaraz po wojnie spacyfikowano kilka wsi, podpalano.

To było ludobójstwo?

W mojej książce ten wyraz raczej nie pada. Ale w dokumentach IPN tak. Napisano wyraźnie „nosi znamiona ludobójstwa” . Potem zmieniano te kwalifikacje czynu.

A co o tym myśli reporter Koronkiewicz?

Zostawiam to historykom. Fakty mówią same za siebie. Jeżeli ktoś wchodzi do wioski, otacza ją, żeby nikt nie mógł wyjść, podpala domy, to przekaz jest jasny. Jeżeli ktoś strzela do kobiet, do dzieci to to nie jest przypadkowe.

Tak mówi Koronkiewicz – polityk. A człowiek? To było morderstwo?

Oczywiście, że tak. Jeżeli od kuli ginie człowiek, kobieta, dziecko – to jest morderstwo. Wieś otoczona, chałupy podpalone. Klasyfikacja czynu jest jasna. Jest coś jeszcze. Na początku książki odwiedzam kolegę, widzę u niego na kominku ikonę, opowiadam o swoich podróżach, a jego żona mówi: A wiesz Wojtku, że jestem prawosławna? I opowiada, że jak jeździła na kolonie, to rodzice uczyli ją żegnać się po katolicku, żeby nie odstawała od innych dzieci. To dało mi dużo do myślenia. Spalone wsie, zamordowani mieszkańcy – to jest dramat. Ale co się dzieje w prywatnych domach? Nie zaraz po wojnie, ale kilkadziesiąt lat później. Kiedy rodzice uczą swoje dzieci żegnać się w taki sposób, żeby nie były napiętnowane. Ale przez kogo? W mojej katolickiej rodzinie czegoś takiego nie widziałem. Nie słyszałem. Spójrzmy na siebie. Dlaczego się nas boją? Uczą swoje dzieci, żeby nie odstawały? To jest dla mnie przerażające. Okazuje się że sąsiad przez ścianę w bloku, może się czegoś wciąż obawiać.

Z perspektywy radnego nie dotarło, że prawosławni mogą kryć się ze swoją wiarą?

Nie. I proszę nie wytykać już tego radnego. Tytuł czy stanowisko nie ma znaczenia. Ja nie wiedziałem tego jako mieszkaniec miasta.

Jakie jest zatem to Podlaskie? Wielokulturowe? Skoro ludzie zdradzają reporterowi Koronkiewiczowi właściwie w zaufaniu, że mają takie wspomnienia z dzieciństwa?

Nie lubię tego terminu – wielokulturowość. Kiedy byłem u córki w Londynie, tam na jednej ulicy jest siedem rozmaitych restauracji. Wietnamska, polska, tajska, litewska. Myślę, że Podlasie jest wielokulturowe, jest kolorowe. Są wioski, gdzie mieszkają zarówno katolicy, jak i prawosławni, gdzie obchodzone są święta dwa razy. Na cmentarzu w Białowieży leżą zarówno katolicy, jak i prawosławni. Razem żyli, razem spoczywają. Są cmentarze, gdzie po jednej stronie leżą katolicy, a po drugiej prawosławni. Są też oczywiście cmentarze oddzielne. Nie ma jednego wzoru. Nie ma tak, że wszyscy są fajni, kolorowi, tolerancyjni. Powinniśmy dążyć, żeby właśnie tacy być. Wielokulturowi i tolerancyjni dla drugiego człowieka. Żeby można było spokojnie się przyznać, w co się wierzy. Kilka rozmów z prawosławnymi bardzo mnie zaskoczyło, o tym że kilka razy dostali bęcki, że musieli się ukrywać.

Musieli czy chcieli?

Rodzice ich tak uczyli. Mój kolega z Ryboł po zawodach sportowych musiał uciekać do lasu bo za krzyżyk prawosławny mógł być pobity. Słyszałem takie zwierzenia po raz pierwszy, a okazuje się że były tuż obok mnie. Sam siebie pytałem, dlaczego o tym nie słyszałem?

Te pisanie otworzyło trochę katolikowi oczy na świat prawosławnych?

Może człowiekowi? Otworzyło. Że nie wszystko wokół było w porządku, że żyłem w świecie, o którym miałem niewielkie pojęcie.

Jest zima, przez pandemię rozmawiamy w aucie, bo knajpy są nieczynne, ale gdyby było lato – dokąd byśmy pojechali rowerami?

Chyba pojechalibyśmy do Knoryd. Jest tam piękna kapliczka pełna ikon i święte źródło z cudowną woda. Łatwo dojechać pociągiem z Podbieli czy Gregorowców. To rozwiązanie, że zabiera się rower do pociągu, wysiada na jakiejś stacyjce i robi objazd po okolicy jest wprost idealne. Latem w pociągach jest mnóstwo rowerzystów z całej Polski. Pisałem tę książkę podczas wakacji 2020 i w tym czasie telewizja informowała, że nad polskim morzem ludzie na plażach leżą jak foki. Zakopianka zakorkowana, w Bieszczadach nie ma miejsc już nawet na parkingach. Na szlakach ustawiają się kolejki. Cała Polska odpoczywała w jakichś zatłoczonych miejscach. Tymczasem ja, jak król – jeździłem sobie rowerem po Podlasiu. Spotykałem nielicznych rowerzystów w pociągu. Kiedy wysiadałem na jakiejś stacyjce – miałem całą drogę tylko dla siebie. Zajeżdżałem do pięknych miejsc. Kolorowych cerkiewek, wspaniałych kościołów i praktycznie nie spotykałem nikogo. W Studzienicznej było trochę turystów. Ale poza tym – cisza i spokój. Podlasie jest ciągle nieodkryte. Ludzie w końcu się o tym dowiedzą, zmądrzeją. Podlasie zostanie odkryte. Ten świat, który jest teraz – taki pusty, cichy – zniknie. Korzystajmy z niego – póki jest.

Czytaj też: Wojciech Koronkiewicz- Z Matką Boską na rowerze. Podróż do cudownych obrazów, ikon i świętych źródeł Podlasia

Jerzy Doroszkiewicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.